nowości 2025

Maria Bigoszewska Gwiezdne zwierzęta

Jan Drzeżdżon Rotardania

Anna Frajlich Pył [wiersze zebrane. tom 3]

Tomasz Hrynacz Corto muso

Jarosław Jakubowski Żywołapka

Wojciech Juzyszyn Efemerofit

Bogusław Kierc Nie ma mowy

Andrzej Kopacki Agrygent

Zbigniew Kosiorowski Nawrót

Kazimierz Kyrcz Jr Punk Ogito na grzybach

Artur Daniel Liskowacki Zimno

Grażyna Obrąpalska Poprawki

Jakub Michał Pawłowski Agrestowe sny

Uta Przyboś Coraz

Gustaw Rajmus Królestwa

Karol Samsel Autodafe 8

Karol Samsel Cairo declaration

Andrzej Wojciechowski Nędza do całowania

książki z 2024

Anna Andrusyszyn Pytania do artystów malarzy

Edward Balcerzan Domysły

Henryk Bereza Epistoły 2

Roman Ciepliński Nogami do góry

Janusz Drzewucki Chwile pewności. Teksty o prozie 3

Anna Frajlich Odrastamy od drzewa

Adrian Gleń I

Guillevic Mieszkańcy światła

Gabriel Leonard Kamiński Wrocławska Abrakadabra

Wojciech Ligęza Drugi nurt. O poetach polskiej dwudziestowiecznej emigracji

Zdzisław Lipiński Krople

Krzysztof Maciejewski Dwadzieścia jeden

Tomasz Majzel Części

Joanna Matlachowska-Pala W chmurach światła

Piotr Michałowski Urbs ex nihilo. Raport z porzuconego miasta

Anna Maria Mickiewicz Listy z Londynu

Karol Samsel Autodafe 7

Henryk Waniek Notatnik i modlitewnik drogowy III

Marek Warchoł Bezdzień

Andrzej Wojciechowski Zdychota. Wiersze wybrane

SYLWA O SMAKU LITU, Oswoić awatara

2025-09-19 11:34

Ten tekst ujmuje myśl, która jest mi chyba bardziej niż jakakolwiek wcześniej pomocna; a zrodziła się ona podczas rozmów z czterema arcywspaniałymi osobami: moją Mamą, moją Darią, Olissą Rae (która ― choć poznałem ją niedawno ― więcej, niż cała kasta terapeutów mądrego mi już powiedziała) i Bartusiowi (dla mnie zawsze będzie to „Bartuś”) Kołodziejskiemu. Tym czterem duszom niebieskim dedykuję ten tekst ― niech będzie on symboliczną formą wyrazu wdzięczności, gdyż niczym innym się (na razie), wyciągnięty z bagna poeta odwdzięczyć nie może. A z Wami niczym pożyteczniejszym nie umie podzielić.

† † †

1)
„Dasz, radę, jesteś dzielny, wygrasz tę walkę” ― ileż to razy słyszałem!?, od ludzi dobrych, troskliwych, przychylnych; od ludzi z jakichś powodów nieziemskich kochających tę dziwną formę, jaką przybrałem, do setki potęg więcej, niż ja sam ją umiałbym kochać; ja-sam-siebie nienawidzący, ja ze sobą walczący, ten ja, który ma być silniejszy od samego siebie. Czy to możliwe? Skoroś sam od siebie silniejszy, kim do cholery jesteś?
Ale brałem do serca, zbroiłem się, sposobiłem, atakowałem biegle, zawsze gotowy, silny i nagły. W napadzie, kiedyś ― widziałem samego siebie, stojącego naprzeciw samego siebie, na zgliszczach świata, samego sobie mówiącego „teraz już zostałeś mi tylko ty”. I wziąłem to sobie do serca. Ja byłem swoim najgorszym wrogiem, wszak nikt inny mi nigdy nie zaszkodził na poważnie. (Warto więc zaznaczyć, że innych wrogów nie miałem tak naprawdę nigdy, i nie mam ― byłem więc w całym świecie wrogiem jedynym). Wyobrażałem sobie, że się na smyczy trzymam i chłoszczę: aż zmięknę, aż we mnie szczeźnie zło całe i pod batem piekielnym jakoś się przeanieli, aż sztywne od krwi portki runą ze mną na piach i będę wolny. Śpiewałem Staffa „Zwycięzcę” z największym namaszczeniem i takie było życie. Życie.
I wiesz co, rzeczywiście. Udało mi się skatować się do granic śmierci, zajechać się niemal, ukarać za samego siebie, za własne szaleństwo, za własną formę. I nie jest to metafora, ani trochę nie jest. Dobry ja niemal zniszczył złego ja, nim zauważył, że za każdym razem to ja jestem ten na ziemi ― ja zawsze ten pod butem, ja zawsze piachem zgrzytałem w zaciśniętych zębach. Ten dobry. „Ten jedyny”.
Tkwiłem w totalnie błędnym przeświadczeniu, że (potencjalni, istniejący w ujęciu tylko, „w podejściu”) oboje ja jesteśmy w życiu i ze sobą walczymy o nie. A nie da się wygrać walki z samym sobą, bo przy tej wygranej się ginie. A nie ma stanu faktycznego „mnie i mnie w życiu”. Jestem tylko ja-awatar i ja-życie. Pokąd traktuje(my) życie jak walkę, będzie ono walką. Walką wiecznie przegraną, bo wróg w niej jedyny to ja. Ja jedyny.

2)
Zróbmy eksperyment myślowy, obrazowy ― żebyście zrozumieli o co mi chodzi jak najlepiej ― uosóbmy życie. (Tak naprawdę nie trzeba go uosabiać, bo życie zawsze jest osobowe, ale mógł Ci ten fakt umknąć). Więc jaki kształt ma życie? Ano Twój tylko, jaki inny?! Życie każdego ma taki kształt, jak on sam. Więc załóżmy, że ja się ze sobą nie znamy ― co widzę, tak na oko?
Cóż, gość trzydziestoletni, ciemny blondyn, można by mu dać chyba kilka zim więcej, ale tylko przez wąsy. Ani toto ładne mi się zdaje, tak naprawdę, ani brzydkie ― nie zdaje mi się przystojne, ale nieciekawe czy odrzucające też nie. Akceptowalne w sumie, choć trochę pochlastane ― no trudno. Innego nie ma. Gość gapi się na mnie i pali chyba piątą cygaretkę z rzędu. Liczę go z glanami o trzycentymetrowej podeszwie i pięciocentymetrową grzywką, więc skutecznie udaje, że ma metr osiemdziesiąt pięć. Wzrok ma bardzo dziwny, przenikliwy; nie zawsze może ma taki, ale teraz rentgen włączony, jak zawsze, gdy nie jest przy swoich. Nie zachęca, by podejść, no nie zachęca. Takie życie. A ― poza tym ― cóż on tam może chować pod tą podejrzanie bufiastą kurtką? Cholera wie. Cholera wie...
W każdym razie: patrząc „tak na oko”, nie chciałbym się ze sobą napierdalać. Oko wiercące, a i udo nie miękkie, wygląd dziwnie niestandardowy, no lepiej nie. Co więcej nie wiadomo, co pod tą kurtką chowa; może nóż, może pałka, a może i pocisk wypluje, gdy zaczniemy starcie. Zdecydowanie nie chciałbym się ze sobą napierdalać. Raczej nie ze względu na jakąś groźność wymierną. Raczej ze względu na dziwną aurę nieobliczalności. Nie podszedłbym. Zrezygnowałbym. No ale, ale ― takie tylko mam życie. Innych przechodniów nie ma, już w tym momencie, bym się wcielił. Cóż więc? Jak wybrnąć z impasu? Z tego niezręcznego momentu między narodzinami a śmiercią?
Cóż, gdy podejdę do siebie i powiem z dumną lordozą „Słuchaj no, wygram z tobą walkę” ― gdzie będę? W dupie. Zaczniemy się kopać sami i szarpać, aż nie padnę. Nie wiadomo kiedy finka świśnie spod kurtki do krtani, a to krtań moja własna, tylko trup będzie nic więcej ― więc nic nie będzie. Bo życia nie będzie. Bo je od siebie odepchnę.
ALE: Gdybym się tak sam sobie dobrze przypatrzył, to zauważyłbym, ku uciesze, że pod kurtką nie ma wcale noża. Skrywam ― jak się tylko da ― pod tą kurtką śmieszny, krąglutki brzuszek. Nic innego już pod kurteczkę nie weszło. Gdybym, zamiast podchodzić i inicjować napierdalankę na śmierć i śmierć, na przegraną i przegraną, podszedł i powiedział: „Słuchaj, łasuszku kochany, za rogiem jest cukiernia ― a opodal można kupić białego MacBarena do Twojej wiśniowej fajurki, może się tam przejdziemy i pogadamy co robić z nami?”, a widząc, że zaczynamy gadać ze sobą do rzeczy dodałbym żartobliwie „Z pewnością większość chałwy osiądzie na tych gęstych wąsach!”, gdybym ja sam siebie umiał potraktować, kurwa, jak traktuję każdego innego człowieka? Czyż nie byłoby współpracy, czy nie tak chcę żyć ze sobą? Z przymrużonym okiem, bez wiecznej aury bojowej?

3)
Z informacji praktycznych (nie to, że sugestia): zaoferowanie chałwy i tytoniu obniża szansę na konflikt ze mną do wartości jednocyfrowych procentów, a pochwalenie wąsa już właściwie do zera. ― Idzie się ugłaskać to dziwadło. Ach, każdy ma przecież ten okruch próżności, a trzeba go wykorzystać na korzyść. Tak, jak z niemal każdą wadą da się zrobić. Okazuje się, że da się mnie oswoić jak dzikiego kota ― najprostszymi, prostackimi nawet, metodami. Czemu nie próbowałem wcześniej? Choć dziesięć cięć wcześniej? Czemu chciałem się zaatakować, czemu tak się katowałem, że gdyby Nietzsche mi spojrzał wtedy w oczy, też by oszalał!
Tu, drodzy Państwo, nie chodzi o siłę, bo koniec końców każdy ma jej więcej od siebie, bo to, co ubite, nie może być wygranym. Tu chodzi o to, by oswoić coś, za co już musieliśmy wziąć odpowiedzialność (trochę jakby odwrócenie akcji z lisem w „Małym Księciu”).
Dostał(em) bardzo trudnego do sterowania awatara, to pewne ― dusza moja wybrała sobie kurewsko nieporęczną postać. Ale „Wyboru nie ma”, powiedziałem, wypuszczając kłąb słodkiego dymu na ganku opodal Muzycznej Owczarni, bo tam żeśmy gadali. „Mieliśmy, powiedział(em). Tyle że już wybrałeś”. „Mam(y) teraz sporo roboty, odrzekł(em), ale jak tak gadamy mam na nią ochotę”. Nastała chwila milczenia. Byłem jeszcze troszkę „nieswój”, bo tak jeszcze nie gadaliśmy. „Ale nie będziemy już nigdy walczyć, prawda?”, zapytałem nieśmiało. „Nie będziemy. Już nigdy”, odrzekł(em). Masz chałwę na wąsach”. ― Sam masz chałwę na wąsach. Powiedział(em).
Pierwszy raz pozwoliłem sobie na samego siebie. Tego dobrego.

© Wojciech Zamysłowski