Chodzenie wzmacnia. Sprawia, że zaciskam zęby, powstrzymuję kaszel. Patrzę na miasto, które sinieje jak usta i zziębłe palce. Nieważne, że otwierają tysiące okien, drzwi. Z kim zjeść kolację, pójść do teatru, do baru? Samotne wycieczki kajakiem po Shannon. Szukam bratniej duszy, jednoczęściowej historii z irlandzkich piosenek. Przetrzymam ją, odstawię. Człowiek z łatwością podnosi głowę, wydaje się wszystkim cieszyć, chociaż pękają połówki orzecha, z rozpaczą. Opuszczona pośród rzeczy znoszonych przez rok, marzę o dwóch tygodniach na wsi. To dobry sposób na lęk, moment, gdy już cię nie przydusza i odpuszcza. Odginasz konary, z których opadły liście i nie trzeba rozmawiać. Widok rozciąga się na kawał świata. Po szelest płuc. Pamięć ciała. Pasjonujemy się namiętnością, grymasami wyrwanymi z koszmaru, po którym szklanka wody smakuje tym wszystkim, co zjadłaś przed snem. Są miejsca zakurzone albo rozstrojone. Nieznajomi zaglądają do środka. Przynoszą bułki z masłem, ciemne piwo. Śmiejemy się z gorszących rysunków w sepii: w brodzie wysokiego mężczyzny znikają ptaki z czerwonymi dziobami. Kończymy zwariowaną zimę. Zamglone słońce próbuje nas dopaść. Bezczelnie.
© Małgorzata Południak