Opowieść bez końca, jakiejś puenty, która mogłaby być zmyślona, jak czasem ja, kiedy patrzę przed siebie i zastanawiam się, ile stworzeń przeszło przede mną. Zwyczajnie nie dotrzymuję kroku, nie unoszę pragnień, jedynie kłębek nici ułatwia powrót albo przypomina o czymś ważnym. Boję się mocy prosto rozumianej biologii, a w metafizycznych wątkach roznoszę skazane na nieskończoność purpurowe cienie utrwalone terpentyną. Potrafię schwytać ulotne słowa, zatrzymać je w centralnym punkcie i użyć jako środek ciężkości, umiałabym nawet uwikłać byt, gdyby coś z tego wynikało, gdybym nie musiała schodzić na ziemię i ryzykować życiem. Każdego dnia leczyć relacje, osadzać sny i myśli w naturze. Doświadczać troski, być obecną w mchu i różowych kwiatach, które kwitną w maju na brzuchach klifu. Beznadziejnie macać dłonie i znów być przydatną. Robić swoje.
© Małgorzata Południak