Idę dziś do Beaty Jewiarz mówić o Urszuli Kozioł w związku z jej śmiercią. Muszę, niestety — zataić nieprzyjemny fakt pozostający przy mnie od wielu lat — ta poezja niczego przede mną nie odsłania. Jest dotkliwa, ale jej dotkliwość zawsze dokonuje się w ramach ogólnych znaków kondycji i nimi się wypełnia — ma to dla mnie coś z szowinizmu, coś z generalizmu, czy egzystencjalizmu pojętego jako generalizm lub redukcjonizmu. Mówi się wiele o uniwersalności poezji Kozioł, tak samo o uniwersalności poezji Lipskiej czy poezji Miłobędzkiej: ja w nie nie wierzę, chyba mam większy problem z uwierzeniem w szczerość intencji całego pokolenia „Współczesności”? To nie jest poezja otwarta na inność, ani na osobność, myślę, że jest to poezja maksymalnie różnicująca to, co swojskie lub też — co swojskie stać się może, to jest koloryzująca swojskie w najlepszy możliwy sposób, ale niezdolna, mówiąc poetycko, do refleksji na miarę goetheańskiej teorii barw. Notabene, pamiętam, że nawet z najbliższą mi Julią Hartwig, zdecydowanie bliższą niż Lipska czy Miłobędzka, miałem specyficzne porachunki, co odzwierciedliła któraś z części „Autodafe”. Najlepsze, co jest w poezji Kozioł wychwycił Paweł Kozioł: jest to dzikość obramowana sielanką. Paweł uważa, że to całkowicie wystarcza, by wypowiedzieć wojnę „bezpiecznej, oswojonej metafizyce”. Tymczasem mnie drażni mówienie, że jest to poezja filozoficzna, filozofia jest uniwersalna, a Urszula Kozioł nie jest, i Urszula Kozioł jest „bezpiecznym metafizykiem”. Niestety, idzie jeszcze o coś innego — to poezja wielkich matek — Kozioł — Miłobędzka — Hartwig — Lipska, Tokarczuk — Kącka — Lebda — Rolando — poezja wielkich syren, których śpiew społeczeństwo nakazuje czcić, a ja jestem, niestety, typem Odyseusza, mało tego, Odyseusza bez Penelopy i bez Telemacha — i nie daję temu wiary, zapewne z mizoginicznych przyczyn, również. To dla mnie bardzo trudne, odróżnić mizoginizm od rzeczywistych poetyckich zagrożeń wywoływanych przez piszące kobiety. Wiele razy i na wiele sposobów — zadawałem sobie pytanie, czy matka to, w ogóle, uniwersalna figura wielkiego redukcjonizmu, której musi przeciwdziałać ojciec, by zrównoważyć nowy byt ludzki? Czy raczej jest to tylko moje uprzedzenie? Są, oczywiście, pisarki, których nie identyfikuję z niebezpieczeństwem wielkiej matki, muszą mi jednak dowieść indywidualnej bezinteresowności spojrzenia — widzę to w Marii Dąbrowskiej oraz widzę to w Wandzie Karczewskiej, nie widzę tego jednak — powiedzmy — w Elizie Orzeszkowej. Nie chcę w literaturze, ani nie chcę w religii, ich macierzyńskiego kolonializmu...
Właściwie, to dobrze, że prowadzę „Praktyki” w takim roku, roku 2025, roku śmierci wielkich matek polskiej poezji: Krystyny Miłobędzkiej (kwiecień), Urszuli Kozioł (lipiec). Śmierci wielkich matek zawsze mają siłę wyzwalającą i emancypacyjną, przynajmniej dla mężczyzn, pierwsze wyzwolenie podobnego rodzaju przeżyłem, jak już wspominałem, w trakcie śmierci Julii Hartwig w 2017 roku. To wyzwolenia ku prawdzie, matki bowiem — niestety — zawsze kojarzą mi się z nieszczerością, jej tropami oraz figurami, każda śmierć podobnego rodzaju ma więc wartość poznawczą: w literaturze odpowiadałoby to formie — może: jakiejś epifanicznej elegii, elegii oświecenia wewnętrznego, czy też z oświecenia wewnętrznego. Matka to także pewna niekonkretność, składnia niejasnego przegadania i wynikające z tego, cóż mówić, arcypiękno: „i już nawet ze sobą nie mam dziś przymierza. / Choć język zaniemówił, / trzewia mam stugębne. / Wydają mnie gruczoły, dech się mnie zapiera”, pisze Kozioł w wierszu „Nadnagość”, a ja czuję się jak w aptece bombardującej nas wszystkimi możliwymi kolorami, sprawiającej wrażenie, jak gdyby sprzedawała słodkości, cukierki — a nie leki (nie czujecie się Państwo w aptekach jak dzieci? Naprawdę...? Nie? Pobudzeni samą możliwością nabycia suplementów: właśnie dlatego mówiłem o Goethem, sugerując, że Kozioł — tak świetnie znająca się na kolorach — nie byłaby w stanie stworzyć nowej teorii barw...). Przydałoby się nam trochę więcej terapeutycznej szarości — prawda? Przypomnę tylko jeden wers z Norwida: „nad przepaścią-siebie-samego się wstrzymałem”, rozgadana „Nadnagość” wydaje mi się dokładnie o tym samym.
*
Czytając Urszulę Kozioł, czuję się zneutralizowany neoklasycyzmem — a ściślej, to wszystkie opozycje, takie więc, jak mikrokosmos-makrokosmos, są owym neoklasycyzmem zneutralizowane. Nie chcę tego sobie robić: to trochę jak rozpalić płomień Kierkegaarda, a potem wynieść go na deszcz i zimno. Porodzić coś tylko po to, by to postradać. Albo jak u Kozioł właśnie: zdarzeniom głęboko filozoficznym nadawać spłaszczony refleksją, to jest ograniczony zwykłą refleksyjnością, w której pozornie nie ma nic złego (ale tylko pozornie), charakter. A filozofii nie można zastępować refleksyjnością...! To „oszukiwanie potrzeb”, z którymi przyszedł do nas czytelnik intelektualny — przyszedł po wykształcenie, a nie po — pocieszenie!
Mówimy tu bardzo wiele o zabijaniu ojców, jednak po śmierciach Miłobędzkiej oraz Kozioł wydaję się sobie niewolnikiem czego innego: jakiegoś Freudowskiego zabijania — matek... Dlaczego Freudowskie odruchy dedykowane ojcom przenoszę — na matki? Czy istnieje jakiś związek między tym a moim mizoginizmem? Powoli dochodzę do wniosku, jakoby wielkie matki uosabiały dla mnie całe lenistwo autorytetu — i to one odgrywały — zasadniczą rolę we współczesnym leniwym obrazie autorytetu. W literaturze po wielkich matkach dziedziczymy przede wszystkim co? Myślę, że wielkie dykcje i wielkie słowniki: wystarcza to w zupełności, ażeby dziedziczyć po nich: nasze lenistwo intelektualne, na tej samej zasadzie syn dziedziczy po matce całą swoją niezaradność oraz niesamodzielność — mimo małżeństw czy na szkodę małżeństw, które tworzy w życiu przyszłym: w XXI wieku lenistwo podobnego rodzaju jest szczególnie silne — mamy za sobą tak silny wiek, że jego przywołanie załatwia wszystko, mistrzowie tego wieku — jak Urszula Kozioł, mogą spać spokojnie: ich pozycja jest niezagrożona — jeszcze długo będziemy nazywać coś nowym nazizmem, nowym nacjonalizmem, nowym faszyzmem i nie widzieć żadnego pojęciowego niedopasowania, tymczasem to ekwiwokacja — to są zupełnie nowe zjawiska, jednak ich nazewnictwa powielamy za starymi słownikami z czystego lenistwa, które łatwo da się usankcjonować szacunkiem do literatury, która tamtych starych słowników broniła: proszę wybaczyć mi te słowa, proszę Państwa, ale słownik Urszuli Kozioł jest już dawno nieodpowiedni — nie tak powinien wyglądać w 2025 roku polski neoklasycyzm — bo w tej postaci nasuwa na myśl jedynie smak bliżej nieokreślonej pensji emerytalnej, tzn. jakieś literackie „emerytalne panieństwo”. Czy chcę powiedzieć, że rzeź matek jest konieczna, by uniknąć lenistwa autorytetu? Ale brzmi to jak jakieś polskie „Mein Kampf”! Gdzie brnę, dokąd mierzę? A może iść dalej — i zechcieć zabijania panien? No więc czemu właściwie — nie zabijania kawalerów? Dlaczego młodzi chłopcy nie kojarzą mi się z lenistwem? Czy jestem łaskawy dla nich tak bardzo jedynie dlatego, że mnie pobudzają seksualnie? Co takiego we mnie utkwiło, że uważam, że kara w obliczu literatury powinna spotykać płcie — chłopców należy w podobnej sytuacji ocalać, a dziewczęta — pozbawiać życia. Czy nie ma to aby nic wspólnego z Kierkegaardowską ofiarą Abrahama — czy składam ofiarę z kobiet tak, jak Abraham składał ofiarę z Izaaka, w sensie całkowicie Kierkegaardowskim?
Jest jeszcze coś, co wydaje mi się tutaj istotne szczególnie, i to nawet na tle takich stwierdzeń, jak te o zabijaniu matek. Miłobędzka tego nie potwierdza, bo Miłobędzka — to Margonin, ale Hartwig to Lublin, a Kozioł to Biłgoraj, Rakówka — jest we mnie jakiś gest niezgody na Kresy, przeciwstawienie się Kresom i utożsamienie ich z zaleniwieniem oraz apatią intelektualną — czyżby wręcz myśl, że to, co złe dla intelektu, przychodzi z Kresów? Może to efekt mojego „chrystianicznego światopoglądu”, tzn. toksycznego światopoglądu chrześcijańskiego — poganofobia, słowianofobia? Ale tu wypada dodać coś jeszcze: jestem antykresowy, ale jestem również antyrefleksyjny, zaś sprowadzenie głębokich filozofii do prostej refleksyjności (dla mnie to przypadek Kozioł) uważam za największą zbrodnię, przy okazji najbardziej pretensjonalną zbrodnię, jaką można dokonywać na intelekcie. Czy więc pamiętacie Państwo jeszcze, jak wyznawałem w pierwszej połowie „Praktyk”, że nie lubię w ogóle pojęcia pamięci? Otóż to! Pamięć jest tyleż plastyczna, co absolutna, można ją łatwo absolutyzować jako nostalgię, sięga wtedy bardzo głęboko, zwłaszcza jeśli ma wsparcie w najpopularniejszym „systemie korzeniowym” naszej kultury — a więc mitologii rodzinnej (przypomnę tytuł drugiej książki Kozioł, z 1963 roku, pt. „W rytmie korzeni”). Teraz uwaga, dotykamy znów dramatycznie mrocznych aspektów tej problematyki: w tym ujęciu to, co wielojęzykowe, wieloetniczne, mniejszościowe, tak często fetyszyzowane przez literaturę, może okazywać się szczególnie „pretensjonalne”. Ostrożnie z podobnymi myślami — zawsze etniczność jest formą pretensjonalności, gwarowość czy dialektalność — tak samo, ale to czysty... „Mein Kampf”. Izaak nie może z podobnego powodu lądować na ołtarzu Abrahama, czyli tylko dlatego — że jest... pretensjonalny!
© Karol Samsel