Dopiero dziś kilka chwil przy dzienniku, wciąż w Kolonii, mieszkam w mieszkaniu Janka Czarneckiego. W środę, przemieszczając się wszędzie pieszo — odwiedziłem Flora und Botanischer Garten, a następnie z Ogrodu Botanicznego dotarłem swobodnie do kolońskiej katedry, będąc na miejscu około wpół do siódmej. Rozmowy o kondycji humanistyki, z Jankiem, właściwie wszędzie: na balkonie o poranku, w kuchni, podczas jazdy rowerem, do Weyertal 137, gdzie miałem odbyć semiaria i rozmowy z jego studentami — i studentami Slavisches Instutitut der Universität zu Köln. Ale myślę tak czy inaczej „ad hoc” — może Uniwersytet Koloński także potrzebowałby podobnych „Praktyk”, „Praktyk”, których ja z kolei dostarczam Uniwersytetowi Warszawskiemu, nie z tego jednak powodu namawiam Janka, dobrego literacko — co potwierdza swoim opowiadaniem z lat młodzieńczych — do uprawiania eseistyki. Nie wiem finalnie, czy się przełamie. Zachęcam go też do pisania o Marku Słyku do nowego numeru „eleWatora”. A wczorajszy koszt poprowadzenia popołudnia o najnowszej poezji polskiej, następnie rozmowy wokół tematów „Autodafe 8”, zupełnie niewypowiedziane. Słuchają mnie slawiści, i to w różnym wieku, z ogromną życzliwością i atencją — całość spotkania prowadzę w języku angielskim, jednak czytania samych fragmentów słuchacze życzą sobie w języku polskim. Szybko uzmysławiam sobie, że moje przekłady są, niestety, poniżej krytyki. Cóż — i tak pozostaną dla mnie ważnym dokumentem uniwersalizacji i próbą globalizacji całej tej partytury, którą nie tylko słyszę po raz pierwszy w języku obcym, sam ją w drugim języku opracowuję, dając jej nowe życie: odbieram to naprawdę z jakimś pentekostalnym uniesieniem, jakbym doprowadzał co najmniej do glosolalii albo też — do ksenolalii przy pomocy Google Translate, jednak zaskoczenie i zmieszanie słuchaczy, które obserwuję — niekiedy — sprawia, że doświadczam niewypowiedzianego połączenia wstydu z tym, co epifaniczne: można powiedzieć, że jestem w połowie Duchem Świętym i Ikarem, oraz jako Duch Święty wznoszę się do góry, a jako Ikar — upadam, i jest to wbrew pozorom, bardzo gnostyckie, co więcej — takie, jak chcę, bo uważam, że taki jest nasz los — gnostycki i komiczny naraz...
Jeszcze więcej, jednak, w wymiarze ducha toczy się w rozmowach z Jankiem Czarneckim. Kiedy to piszę, czuję poniekąd, jakby opanowywał mnie jakiś przestarzały zapach filomatyzmu („dzieje się w wymiarze ducha”?), dość bolesne, bo na filomatyzm, „filomacenie”, „neoficenie”, to — jako czterdziestolatek — pachnę już naftaliną. Zacznę od kolonizowania mitu klasyków, ważnym elementem naszych samokolonizacji, kolonialnych autotreningów, jest — tłumaczę to Jankowi tak, jak to widzę — mit klasyków, oczywiście — „naszych” klasyków — z tym zaś związane są instrumentalizacje kanonem, lecz najlepiej takie, które mogłyby się odbywać z impresjonistyczną, wręcz, precyzją — krótko mówiąc, instrumentalizacje kanonem o ostrożności właściwej nieomalże szkicom piórkiem na tkance poszczególnych cywilizacji, najlepiej cywilizacji literackich, jeżeli o podobnych, jeszcze, moglibyśmy tutaj mówić. Można powiedzieć, że kanonem na dobrą sprawę posługiwać się mamy w taki sposób, by dawało się uwierzyć, że kanonem (czyli — takim: Herbertem, Miłoszem) wciąż się szafuje i naturalnie, wciąż w dobrej wierze, wciąż dedykowanej dla mistrzów — bo cywilizacje literackie robią wszystko, byśmy — ani przez moment — nie mogli założyć, że w sprawie mistrzów miałyby czelność „działać w złej — wierze”. Sami, Państwo, odpowiedzcie sobie, czy to może być prawda...
Janek na zakończenie spotkania, około osiemnastej, porównuje „Autodafe 8” do innego „Finnegans Wake”, „takiego o grubym ziarnie”, bardzo podoba mi się to określenie — bo nie zasługuję przecież na miano joycysty „par excellence” i dobrze by było coś tym moim powinowactwem z Joycem, wysubtelniającego tę skomplikowaną relację, zrobić, określenie „gruboziarnisty Joyce” piekielnie mnie zadowala, tak jak komentarz jednej ze starszych słuchaczek seminarium: „poeta doctus”. Miło usłyszeć to określenie po dwudziestu latach w odniesieniu do siebie, pamiętam, że kiedy usłyszałem je po raz pierwszy od Zdzisława T. Łączkowskiego, byłem przekonany, że jest trywialne — i funkcjonuje na literackim rynku konceptów i idei z niekłamanym powodzeniem, niemal: jako część jakiegoś vademecum, ważna parta krytycznoliterackiego wychowania. Tymczasem, po Łączkowskim, nigdy już podobnego określenia nie usłyszałem, aż do dzisiaj w Kolonii, więc na obcej ziemi — w Niemczech, jest to dla mnie na tyle wymowne, że próbuję się tym podzielić pomimo całej świadomości tego, jak bardzo w tym wyznaniu — pozostaję manieryczny. Ale to może także ważna część Państwa doświadczenia — zrozumieć, że doznania, uczucia oraz przeżycia — w swoim czasie — właściwe literaturze emigracyjnej, dziś właściwe są rodakom, bo rodacy, również, we własnym kraju, pozostają emigrantami — na marginesach obowiązujących w państwie nad Wisłą dyskursów, również (a dla mnie przede wszystkim) tych literackich? Powiem to otwarcie, dla mnie to, że przez piętnaście lat nie usłyszałem określenia — „poeta doctus”, w kraju, który wciąż milczy lub dyskutuje o wiarygodności mojej pracy literackiej (słyszałem określenia grafomanii pod moim adresem, jeszcze do niedawna) — jest faktem o zabarwieniu kryptoemigracyjnym: zastosujcie Państwo swoje praktyki inkluzywne, bardzo proszę, w stosunku do własnych rodaków...
Rozmawiam z Jankiem o niedawnych narodzinach u mnie rezerwy, a wręcz może wrogości wobec inteligencji emocjonalnej. Podstawy owego dystansu, który nagle się — skrystalizował? Głębokie przekonanie, że inteligencja emocjonalna występuje dużo rzadziej niżeli myślimy, to znaczy — że zamiast prostych psychologicznych portretów osób, które napotykamy, mamy epitafia, jakieś sarmackie portretowanie siebie, by nie powiedzieć tu Ricouerowskie: sarmackie wersje „Oneself as Another”. Krótko mówiąc, bardzo często, dość często jesteśmy otoczeni... arogancją emocjonalną, nie inteligencją emocjonalną... Janek doskonale wczoraj ujął swoją wolność od rozumienia „Autodafe”, na której mi zależało, bo chciałem chyba w czymś podobnym wychować swojego czytelnika, „Autodafe” jest szkołą wolności od rozumienia, można powiedzieć za egzystencjalistami, którzy wyróżniali tutaj „wolność-od” i „wolność-do” — tekst był i wciąż jest partyturą do moich improwizacji, odczytywanie jest dla mnie performowaniem poematu, ale partyturą jest dla mnie, zaś dla odbiorców — jak już powiedziałem — staram się go uczynić szkołą negatywnej wolności hermeneutycznej. Tu zaś, jak mi się wydaje wychodzą mi naprzeciw muzycy: Janek, jak stwierdził, rozumie doskonale, że nie musi rozumieć, i nie musi stawać do wyścigu o tzw. rozumienie — wystarczy, że będzie uprawiał pole doświadczenia tekstu, albo po prostu na podobnym polu się rozsiądzie, by medytować naturę przepływającego — mam nadzieję, że wciąż przez niego, mimo braku rozumienia — tekstu. Mam głębokie poczucie, że muzycy okazują się tutaj pierwszymi uczniami mojej szkoły negatywnej, rozumieją ideę lektury, całkowicie, oczywiście — nie, ale zasadniczo — na pewno — wolnej od zrozumienia, którą zaproponowałem poematem „Autodafe”.
Wydaje mi się, że niebywale pożądana jest w tej chwili pokora emocjonalna, może przede wszystkim — w nauce. Podam przykład z Ogrodu Botanicznego, z którego najlepiej zapamiętałem roślinność alpejską i subalpejską, całą jej delikatną surowość, pomyślałem, że chciałbym całego impresjonizmu portretującego tę alpejską i subalpejską roślinność, gdzie mówienie o jakichkolwiek formach bogactwa nie tyle jest nieprzyzwoite, co po prostu niewyobrażalne. Proszę, powiedzcie mi, Państwo, czy to pokora, czy arogacja emocjonalna. Cała trudna sprawa w tym, że nie da się tego aż tak łatwo rozstrzygnąć, jesteśmy rozdarci, można powiedzieć nawet, na krzyżu — pokory emocjonalnej i arogancji emocjonalnej, dwu belek życia i dwu belek świata, lepiej nie szafować pojęciem inteligencji emocjonalnej na podobnej Golgocie, gdy jest się „de facto” tej inteligencji ofiarą, ofiarą całej rozpiętości — właściwie — czy rozdarcia, między arogancją a pokorą. Myślę, że jakieś dwadzieścia pięć kilometrów za Berlinem w kierunku Hanoweru, notuję: „Konie wypasane pod Berlinem. Wiedza krzyża”, teraz, kiedy to piszę, przypomina mi się „Equus” Sidneya Lumeta — Janek Czarnecki wygląda jak młody Peter Firth, to nasuwa mi się na myśl zaraz po „Equusie”, ze względu na bujne kręcone włosy. Przypomina mi jeszcze Samuela z wczorajszej rozmowy, ściślej — jego sugestię, że „Autodafe” jest formą encyklopedii, zaraz przychodzi mi na myśl Diderot, Wolter i encyklopedyzm pojęte jako część projektu oświeceniowego, tyle że gdy przypomina mi się Tokarczuk i jej przywiązanie do idei encyklopedyzmu, zaraz podejmuję decyzję, by nieco korektować pogląd Samuela — to chtoniczna forma encyklopedyzmu, ale (oczywiście) nie antyencyklopedyzm, aż tak naiwny bym nie był. „Autodafe 8” jest, jednym słowem, chtoniczną formą encyklopedii w służbie określonemu bardzo swoiście — myślę, projektowi oświeceniowemu... W związku z myślą Samuela ze Slavisches Institut: jeszcze jedna myśl własna — oglądam w kolońskim ogrodzie botanicznym rośliny rosnące, jak to odczytuję, w Argentynie — i uzmysławiam sobie, że ogród botaniczny jest stanem, ściśle ujmując, apokatastazy, o której tak wiele piszę. Doświadczam za sprawą rośliny czegoś w rodzaju reintegracji doświadczeń — to mistyka, której nie można uczynić kosmopolityczną, doświadczam — rośliną — Argentyny w Kolonii, na podobnej zasadzie ktoś w Buenos Aires doświadcza, na przykład, górskiej roślinności — Monschau. Powieści powinny być właśnie czymś takim — apokatastazą, nie cudem naturalnej roślinności, ale ciężką pracą ogrodów botanicznych, umożliwiających osiągnięcie biologicznej jedności światów i zmysłów — oby ktoś, czytając „Primę” lub „Pietę”, mógł również dzięki mnie oglądać Argentynę w Kolonii w trybie: apokatastazy lektury. Literatura latami działała jak ogrody angielskie lub francuskie, teraz powinna zacząć działać jak wielki ogród botaniczny, mieszający ze sobą czasy oraz przestrzenie w służbie gatunkom (czuję, jak mówię Parandowskim — to przecież jak styl „Alchemii słowa”, tyle że „gruboziarnisty”)...
Wracając zaś do humanistów, należałoby podkreślić, że powinni zapanować nad swą emocjonalnością — przestać rozpaczać, że są Syzyfami — rozmontowywać humanistykę w intencji zrozumienia swojego losu, mit Syzyfa to mit humanisty — nad emocjonalistami powinien — moim zdaniem — zawisnąć anioł z ognistym mieczem: humaniści winni egzystencjalistycznie zrozumieć swój los. Wiem, że nie mam tu — zgody Janka, który wierzy w to, że należałoby raczej wdrożyć głębokie procesy terapeutyczne dyscypliny, w której trzeba by ugasić całą destrukcję autoanalizy. Moim zdaniem, terapia niewiele tutaj da. Nie uprawia się terapii w słońcu, zaś pozostając w tańcu godowym instytucji, tym bardziej nie uprawia się terapii — w świetle słońca na gardle — w groźbie zamykania wydziałów i uniwersytetów. Ale jeszcze jedno osiągnąłem podczas wczorajszych rozmów, pomieszanie horroru i rozbawienia w trakcie lektury „Autodafe 8”, efekt rozbawionego horroru, na którym tak bardzo mi zależało — widziałem dość dobrze po reakcjach Janka, że robienie z Natalii Kukulskiej Paula Ricoeura, albo z Agaty Młynarskiej Hansa-Georga Gadamera, przynosi efekt. Rzeczywiście, jestem, muszę lub mogę być w szczycie swoich możliwości komicznych: radykalna relatywizacja układów kultury w „Autodafe” osiąga skutek i jak wierzę, przynosi to, co powinna: komedię. Relatywiści powinni zacząć pisać komedie... A humaniści? Cóż, powinni zapanować nad swoją emocjonalnością, tym bardziej inteligencją emocjonalną (zdjąć gorset emocjonalnej arogancji... Odpuścić ją sobie...), bo zwykłych ludzi o tyleż przejmuje ich kompetencja emocjonalna, co, dajmy na to, zaburzenia hormonalne u chemików — uprawiających nową naukę.
© Karol Samsel