Ulegam czarowi dziecięcej mowy. Nie dlatego, że mnie rozczula. Jest indykatorem ścisłości, niezbędności i – tak, no tak – prawdziwości mówienia. To, że słyszę kolorowo oznajmienie: jubię jojetowy, albo ciajowałem (to znaczy: czarowałem) nie tyle skłania mnie ku tkliwości, ile wzmaga czujność wobec własnego mówienia, kiedy rozmawiam z dzieckiem. Słyszę, jak podchwytuje te różne: prawda? No, co to? Popatrz! No tak... Sporo zbędników i niezbędników żywej mowy – i, jak one nasycają się miąższem uczuć.
Słuchałem niedawno irlandzkiego poety, czytającego wiersz, w którym mignął mi obraz Prospera z dziecięcym Arielem na jego kolanach. Świadomość tego, że Ariel jest (także) dzieckiem nie ekscytuje mnie tak mocno, jak fakt, że dziecięcość jest okresem ścisłego i precyzyjnego widzenia i odczuwania koincydencji mówienia i bycia; czasem, kiedy świat się mówi i mówienie się ucieleśnia w bycie i w byciu. Czasem, kiedy bywamy blisko stwórczego stań się. I się staje. Na zawołanie. Kiedy mowa jest rzeczywistością. Jak pieszczota w akcie miłosnym – uzmysławia rzeczywiste. Dopiero wtedy. Ciajujemy, jubiąc jojetowy.
© Bogusław Kierc