Każdego roku o tej porze narzekam na to samo. Przeraża mnie monstrualna masa plastiku, szkła i innych tworzyw powstała po wypalonych zniczach, wiechciach sztucznych kwiatów i całej tej dekoracyjnej redundancji na cmentarzach. Przecież istotą zapalania świateł i kładzenia kwiatów i gałęzi iglastych jest „żywość”. Ognia, kwiatów, gałęzi... Chodzi o znak, o symbol życia wiecznego. Nawet jeśli to życie ujmowane jest wyłącznie w kategoriach nie liczących się z wiarą. To, co się dzieje w tych dniach nad grobami, i tak jest – w istotnym sensie – życiem „pozagrobowym”.
W czasach mojego dzieciństwa grobowce były rzadkością. Przeważały mogiły. Kładło się na nie kwiaty doniczkowe i zapalało świeczki, albo takie malutkie, blaszane zniczki, jakich dzisiaj używa się do podgrzewania herbaty. To wystarczyło. I naprawdę było piękne.
Dzisiejsze wypindrzenie nagrobków objawia naszą wybujałą pychę, coraz wymyślniej syconą przez projektantów i producentów nowych i droższych pojemników na płomyczki pamięci. Świętej i świeckiej.
© Bogusław Kierc