Idy Marcowe, bogowie wojny w deszczu, odbieram w kiosku paczkę z książką, której przegapienia żałowałam w „Praobrazach”, drugie wydanie. Widzi mnie Omiatacz Pajęczyn, mamy wspólną śmieciową tajemnicę, która przypomina mi za każdym razem cały Gormenghast. Sąsiadka mówi, kto umarł. Kto inny przed śmiercią chce jak najwięcej przeczytać, bo Tam nie będzie słów. W książce wyjętej z paczki są słowa: gdy tysiąc osób patrzy na księżyc, to świeci tysiąc księżyców, tak jest.
W snach po kolei zostajemy wygnańcami, organizujemy ruch oporu, przybywa szczurołap z Hameln w trzynastowiecznym stroju, idzie w miasto, ale przedtem widzi w telewizji transmisję z wypuszczania kobiet, dzieci i starych mężczyzn z wyniszczonego wojną miasta Guta w Syrii. Między dwiema ciemnościami stoi biały płot, kilka krzywych sztachet, papierowa dekoracja, w następnym śnie ten płot jest trzcinowy, zawieszony w powietrzu i jeszcze mniej odgradza. W końcu wręczam pęk grubych kluczy do księgi „Śnienie”, odsłaniam przejście przez korytarz martwych natur holenderskich albo kulisy teatralne: teatry są dwa, mówi Jerzy Szaniawski, ten drugi to teatr wędrowny, pracują w nim sny.
© Marta Zelwan