I
Zwracanie uwagi na proces twórczy i jego przebieg dla wielu artystów jest bardzo istotne. Dlaczego? Pewnie tyle na to pytanie dobrych odpowiedzi, co samych artystów ― po pierwsze (jeśli mowa o poważnych pisarzach, nie zaś niedzielnych poecinkach od rymowanki raz na kwartał), każdy ogółem twórca się jakoś przygotowuje. Kiedyś, nie jestem pewien czy mi to Wojciech Kass opowiadał „in persona” czy to ktoś o nim mi opowiadał ― w każdym razie, że Kass pości, nim siądzie by dobywać mowy, izoluje się, nie je mięsa, nie pije alkoholu, i ogólnie się oczyszcza przed pisaniem; i w takim stanie sobie jakoś trwa, i potem pisze. Uświadomiłem sobie, że robię dokładnie to, co on, tylko że cały czas. Obawiam się, że to działa...
Chciałem zatytułować ten tekst (bo wiedziałem, że napiszę coś w tym stylu, coś „po skończonej książce”) „flauta”. Myślałem, że będę doznawał zwiastowanej mi przez kolegów po fachu pustki, która musi przecież nastąpić po skończonej wypowiedzi jako zwyczajna delimitacja. Ale nic takiego się nie stało, wręcz przeciwnie ― pojawił się tłok i chaos, którego świadectwo, zapis właśnie czytasz.
Mam problem z weną ― tylko odwrotny, niż się może na myśl nasuwać, ponieważ nie nadążam z zapisywaniem. Trzeba wykonywać czynności „życiowe”, trzeba wziąć prysznic, zjeść coś, trzeba iść do sklepu. Ale ciężko jest iść i kupować pisząc, tym bardziej ciężko pisać pod prysznicem, lub jedząc. A jak na przykład pójdę do sklepu, to już jestem kilka wierszy do tyłu. Przepadły ― niespamiętane, niewcielone, a już lecą nowe. I śmieje się Moja Jedyna, że ma w domu drukarkę do wierszy. Jeden tomik w wydawnictwie, kolejny leży już na stole; to pięćdziesiąt tekstów wybranych z nie jestem pewien ilu, było ich coś koło osiemdziesięciu, wybrałem pięćdziesiąt ― trzeba to ułożyć, ale nie ma czasu, bo idą nowe. Drugi spektakl szczegółowo już rozpisany, rozplanowany, trzeba spisać ― nie ma czasu. Sterta papierów w rogu mojego stryszku, mógłbym z nich zrobić nie tylko publikację, ale też całkiem gruby dywan. I tak to wygląda.
Dlatego, by napisać tekst, który czytasz, musiałem zignorować cały natrętny tłok myśli. Chcę się teraz zatrzymać w tym pędzie i zrobię to trochę na siłę, przynajmniej spróbuję. Niechże się tracą w nicość slajdy tej wiecznej tyrady, Zamysłowski, uspokój się. Przyjdą nowe. Wszak to, co skończone, skoro doprasza się komentarza, niechże się go doprosi.
II
Dużo krótsza wyszła ta książka, niż miała wyjść. I dobrze, lepiej się przyswoi. Paradoksalnie o wiele wymowniejsza w tej zwięzłości. Udało się ją skomponować lepiej, niż myślałem, że się uda. (Wybrałem trzydzieści tekstów z grubo ponad stówy, mimo, że i tak ze dwadzieścia zgubiłem, trudno tam ― idą nowe). Diametralnie inna jest „Pro Anima” od tego, co kiedyś bazgroliłem. Da się ją czytać bez dużych nakładów sił czytelniczych. Pieniny zmieniły mnie, uspokoiły, dykcja się rozjaśniła, co ani trochę nie znaczy, że utraciła dynamikę. Przeciwnie! A ile zyskała! Cóż, Norwid zorientował się mniej więcej w ostatnich latach życia, że trzeba pisać tak, by „trafić do czytelnika”. Tak przynajmniej twierdzi Rzepczyński, jeśli dobrze zrozumiałem. Ja nie tyle zorientowałem się wcześniej, co zrozumiałem, że to stwierdzenie („trafić do czytelnika”), to błąd ― można tak chyba rzec ― ideologiczno-metodologiczny. Ja do czytelnika nie zamierzam „trafiać”.
Powiedzmy tak; na około, metaforycznie chyba będzie zgrabniej ― niekiedy zespoły muzyczne upraszają się ze sceny, by publiczność tańczyła. Nienawidzę tego. Nie sztuka kazać tańczyć. Sztuka nie dać wyboru. Sprawić, by zebrani chcieli tańczyć sami z siebie. Żadna sztuka do czytelnika, odbiorcy „trafić” ― czy wypada strzelać do kogo? ― sztuka, by odbiorca trafił do piszącego, czy tam coś tworzącego. Ach! Jeśli poezja ma być egalitarna, to ja pierdolę taką poezję. Zmieniłem się. Wciągnę Cię w piękną, łagodną, opowieść. Uwiodę Cię dobrem, zobaczysz. Zdaje się, że zrozumiałem wcześniej, niż Mój Mistrz, że podczas takiej przemiany nie traci się siebie, tylko się siebie zyskuje. Boże, tyle mi się myśli teraz kłębi, tyle bym chciał dodać i przytoczyć. Nie ma czasu, zatrzymam się na chwilkę, skierujmy się do jakiegoś uchwytnego szczegółu.
III
Jeśli grupa jaką badamy jest dwuosobowa, to poza możliwością stwierdzenia czy oboje chcą lody, czy jedno, czy żadne z dwojga, jest to bezużyteczna grupa. Taka ilość respondentów nie pozwala na stworzenie rzetelnej hipotezy, nie mówiąc o teorii. Ale ― jeśli mamy dwa punkty, to już można stworzyć z nich skalę, a działanie tej skali nazwiemy sobie teraz hipotezą, przyjmując tę nomenklaturę za grzeczność estetyczną. Idzie mi to, że nosiłem w głowie „hipotezę” skali Norwid-Różewicz. Więc tak: Norwid: masa interpunkcji, doskonale ponoć odczytywał, recytował ― i ― w opozycji: Różewicz. Brak interpunkcji, na wieczorkach dukał pod nosem jak uczniak. Norwid byłby w takiej „hipotezie”, czy też marzeniu, „niespokojny”, w pewien sposób nagły w toku wypowiedzi, Różewicz odwrotnie. I na tej skali przesunąłem się do Różewicza, jeśli chodzi o interpunkcję i „tempo artykulacji”.
Nagle, gdy zaznałem spokoju, zaczęły mnie denerwować te nieskończone myślniki i przestała nęcić mnie ciemność hermetyzmu. To nie było planowane. Może moja pseudo-hipoteza nie jest taka głupia? Że ten, kto umie jasno powiedzieć o co chodzi nie będzie tak nerwowo „dokreślał” tekstu? Cóż ― prawdziwe to, czy nie, chciałem zwrócić uwagę na ten fakt. Człowiek jest jednak istota dynamicznie plastyczna, Heraklit miał rację głębiej, niż myślał koryto swojej rzeki. I już, już mnie pcha w Whiteheada, już bym się rozhasał. Musiałbym bardzo zręcznie udawać, że go rozumiem. Stwierdzenia, że rozumiem nie zaryzykuję. A kto by zaryzykował, niechże pogada ze mną! Prrr, Zamysłowski. Co jeszcze o książce?
IV
Żebyśmy się dobrze zrozumieli ― nigdy się do nikogo nie schylałem. Nie ma takiego czegoś, jak pisanie „żeby wszyscy zrozumieli”. Duszeńko, znam takich, co nie są w stanie przyswoić etykiety z tyłu szamponu. Czemu miałbym pisać tak, żeby ktoś na kogo odbiorze mi nie zależy mógł to jakoś strawić? To smutna i bezsensowna utopia.
Ja piszę dla Ciebie i do Ciebie (po równo) ― piszę do i dla ludzi wrażliwych, inteligentnych, dobrych. Czemu miałbym się starać dotrzeć do wszystkich? W niewyszukanym poważaniu mam „wszystkich” jako modelową grupę czytelników. Jedna wrażliwa Dusza jest dla mnie więcej warta, niż grono umysłów kamiennych, wszak pióro mam, a nie dłuto! Nawet jeśli przeczyta to tylko jedna uważna Dusza, jeśli chociaż jedna dobra myśl w niej zagości ― będę wygrany, bo i ona będzie wygrana. A ja Cię zapewniam, zyskasz, gościna w moim świece podniesie Cię, niezdolna, niezdolna Ci nic ująć ― tak, ja Cię o tym zapewniam. Ja Cię do siebie poprowadzę, będziemy wygrani. Jak mało czego, tego jestem pewien. Ale dobrze, dobrze. Jest coś jeszcze:
V
To chyba rzecz najistotniejsza ― jest to poezja „antyróżewiczowska” w pewnym sensie. Różewicz raczy czytelnika swoim materializmem, pokazuje obrazy okropne. Oczywiście, to technicznie świetna poezja, ale nie „podnosi”, a ugniata. Nie zrozum mnie źle, ale ile można pisać o holokauście?
Pewna paniusia niedawno znów na tym pojechała. Jak może ktoś, kto Auschwitz zna najwyżej z opowieści lub muzeum, pisać o holokauście? Jakim prawem? Żałosny skandalizm. Byle jakkolwiek, czymkolwiek wywołać w czytelniku skrajne emocje… Co za prostactwo. To jest właśnie esencja profanacji. Gardzę tym i plwam na to. W sensie na zupełnie pozbawione sensu jechanie na holokauście, albo czyjejś chorobie, czy też innej pustej, pseudoefekciarskiej frenezji ― czy mało Wam ścierwa w tym świecie, by jeszcze ekskrement na zbrudzonym bucie rozcierać i w tym się lubować? Fuj.
To nie jest krytyka Różewicza per se, służy tu radomski poeta tylko za przykład atakowania czytelnika przeżytym koszmarem. Cóż, on miał prawo. Czy obowiązek? Tu byłbym już skłonny do dyskusji, czy obowiązek, a wierz mi, że nie byłaby to tak łatwa dyskusja, jak się zdaje. Nie uważam dzielenia się własnym piekłem i zwątpieniem za trafny pogląd na koncepcję twórczą.
Bo to ja mało piekła widziałem? Kto mnie zna, ten wie. Oczywiście, nie ma tu mowy o porównaniu do holokaustu. Ale ― tak naprawdę ― myślisz, że nie mógłbym Cię zgnieść, obrzydzić, przestraszyć, że nie mógłbym skutecznie postarać się złamać Cię? Wydrwić Twojego Boga, lub po równo jego brak? Zafundować Ci katabazę godną nie tylko Różewicza, ale i Dantego, Topora, i Sade`a? Mógłbym. Mógłbym. Naprawdę. Tylko po co?
Moja poezja ma zadanie odwrotne. Ja Ci chcę dać spokój, myśl prowadzącą do radości, wiary, nadziei lub pewności, ukojenia. Chcę, żeby Ci było dobrze, Duszeńko czytająca, umyśle gorliwy i piękny. Ja Ci nie wrócę koszmaru ― ja Cię przekonam, że minął. Bo minął. Idzie nowe.
© Wojciech Zamysłowski