Nie wierzę lukrowanym chłopcom. Przekładają stopy do środka i serwują głodne kawałki o stylu, lekkich słowach, które ulatują z dymem maryśki. Nie chce mi się toczyć rozmów z kolorowymi ptaszkami. Świergolą, pitolą trzy po trzy. Farmazony. Z dzieciństwa pamiętam mnóstwo bajek, opowiadanek ze strachami. Podrosłam i pogodziłam się z wyobraźnią, uproszczeniami, którymi karmili mnie dorośli. Chodzę blisko ziemi, usycham, przeobrażam się i przyglądam plugawym kreaturom. Naczynie raz jest puste, innym razem pełne. Staję przed nim, przyglądam się ubywającym dniom. Łaskawie nam panującym pozbawionym empatii, gnidom wszelkiej maści. Otoczeni wianuszkiem, wiankiem, tym czymś, obrzydliwym, kiedy wycieka z ich mózgu śluz, po wszystkim. Wywiozą wszystko w brązowym kuble. Przynależnym odpadkom. Mówisz: wiosna. Ach, stąd te sześćdziesiąt pięć dni. Kiedy minęły, skoro było ich tylko pięć?
© Małgorzata Południak