Budzę się z poczuciem znużenia. Chłód ciągnie od murów i okna. Rozgrzewam się kąpielą. Planuję wyprawę do któregoś z rzymskich parków położonych na obrzeżach miasta. A może będę się włóczył bez celu.
+ + +
W końcu przeszedłem na via Appia Atiqua: objedzone przez czas kawałki dawnych świętości. Monumentalne, dziwne, odległe i niepraktyczne. Kamienie nic do mnie nie mówią, nie jestem w stanie ich podziwiać i jakoś z nimi gadać. Czuję wobec nich obcość. Zdecydowanie wolę tutejsze ptactwo, Tyber, uśmiechy pięknych rzymianek, a nawet lawę aut i skuterów. Kuchnia różnorodna. Coś jem w przyulicznej knajpce i popijam espresso. Na Campo de Fiori kupuję winogrona, gruszki i pomidory. Są już chłodne i przejrzałe, ale mnie smakują. Dzieci wycieczkowe przepychają się i po swojemu gadają. Pobrzmiewają znane mi pojedyncze słowa, a tylko z ich gestykulacji i zachowania domyślam się istoty sprawy. Śmieją się głośno. Tu dawniej palono nieszczęśników podejrzanych przez inkwizycję o sprzyjanie złemu, a dzieci pewnie wtedy śmiały się obok jak te dziś.
Giovedi, 28 listopada 2013 (1)
© Maciej Wróblewski