(Toruń – Szczawnica 6-10 września 2016 rok)
6 września 2016, 1
Ludzie mi mówili: jedź. Żona moja też mówiła. Może tu, może tam, ale nie byłem pewny, wahałem się, marudziłem. Bo wrzesień wchodził całymi kolorami i deszczami, myślałem też o pierwszym poważnym błocie na butach z powodu oczywistości wrześniowych. Myślałem i przekładałem decyzję tym bardziej, że zmęczony byłem Sienkiewiczem. Od 3 tygodni właził mi Sienkiewicz do mojego świata i męczył jak tylko. Wielki ten pisarz trudził mnie strasznie, alem go zmógł na koniec.
Padło na Szczawnicę. Dlatego że córuś moja zachwalała górskie szczawnickie klimaty i zaraz pierwszego dnia zdjęcie gościa jakiegoś zacnego szczawnickiego mnie wysłała. Najpierw zgadywałem, że włodarz miejscowy. Albo mądry jakiś władca z przeszłości lub partyzant. Żołnierz z tych naprawdę żołnierskich, zgadywałem. Trochę mi nawet jakiegoś świętego przypominał ten ze zdjęcia córczynego ze Szczawnicy posłan. Ale nie. Myliłem się. Sienkiewicz. To był on w całej pełni i zacności swojej skromnej. Ten poskromiciel Ameryki i Afryki siadł kątem w Szczawnicy z wielkim piórem koło swojego zacnego tyłka. I on, Sienkiewicz, smaku mi szczawnickiego narobił, bo miałem go, Sienkiewicza, dosyć. Do niego pojechałem z żoną.
© Maciej Wróblewski