Mam takie miejsce w kącie przy oknie, które nazywam sobie „obserwatorium”. Widzę olchy, prześwity nieba, domy osiedla. Najbliżej jednak – te drzewa. Wysokie, tarmoszone przez wiatr, albo całkiem nieruchome, osowiałe. Osowiałe dwojako, bo i sowy na nich przysiadają i słychać je przez noc i nad ranem. Najczęściej przylatują sroki. Nie tak liczne gołębie, kawki, wrony i gawrony. Jakieś tam wróble, nagła sikorka. Gapię się na nie, jako współwykonawca planetarnej symfonii bycia. Milczący współwykonawca. Jednak w tym kącie pokoju, zaraz po przebudzeniu, odczuwam – no i co z tego, że to egzaltowanie naiwne – swoją niebiańskość, pradrzewność, ptasiość, nicość... Tę nicość, to nic, z którego się stało coś.
A sprawa pisania tego i tamtego dużą literą, to już jest trochę inne przebudzenie.
© Bogusław Kierc