Czasami śpiewam, kiedy chcę zapomnieć dzień, kto z kim gra, gdy wiatr zaczyna się i kończy. Wołam w ten wiatr – za nim. Rozsypie się, przesypie przez palce, włosy, do skóry. Rozedrze, odciśnie w oczach, osiądzie na miękkim podniebieniu. W otwartych książkach, strona po stronie. W zagłębieniu łokci. Obolałe mięśnie, a może to wpływ ognia, w który wpatrywaliśmy się przed zaśnięciem? Poniosło nas. Na nogach czy przez nogi. To nic nie znaczy. W sennych zaułkach mijamy się. Nie mówię, że ze szwendania nie będzie długich nocy i lekkiego kaca. Jeżeli wiesz, co mam na myśli. Na widok ruchu w mroku najbardziej lubię znajomych. Muzykę, przepełniony bar. Lśniące blaty. Oczy. Nie powtarzaj w upojeniu o tym, jak falują ściany. Łany zbóż, od których mam alergię. Na odległe śniegi, ludzi udręczonych i w pląsach. Znudzonych albo wpatrzonych w przecinające się kreski. Nadal tam stoję w deszczu, w zimie. Kilka lat od przeszkód, przemarzniętych stóp. We krwi ze spalonego teatru. Gdybym mogła opowiedzieć, co chciałbyś usłyszeć... Nie byłoby ciebie, mnie. Dzieci. Trochę stukniętych pracowników domu pogrzebowego. Jeszcze nie skończyliśmy naszych spraw. Śmiejesz się, że nic z tego. I tak zrobiła się czwarta nad ranem. Nie chciałeś usiąść.
© Małgorzata Południak