Jadę autobusem po syna, dawniej nie miałam
syna, wielorybniczych marzeń ani wieczorowej sukni.
Nie potrzebowałam wspomnień, żeby pisać, aż
rzeczy sczerniały albo od słońca wyblakły.
Nie musiałam się maskować, żeby mówić otwarcie
o płci i łodziach podwodnych. O atomowych wybuchach
na dnie oceanu. Już blednie lato. W zagięciach książek
skrzypi piasek, schną liście ginkgo. Żywa skamieniałość
lśni wśród gałęzi drzew przebitych strzałą.
Oprócz zapachu gorących źródeł nie rozpoznaję
stłumionych głosów. Bezdźwięcznie wysiadam, przeklinam
dzień. Może spróbuję przygotować irlandzki gulasz.
Posmaruję precle masłem, przeleję ekspres wodą.
Wieczorem pijemy wino, ktoś mówi, że mnie dobrze zna.
Czyta między wierszami. Łamie sobie głowę,
opowiada dowcipy, próbuje gestów, aportuje jakieś sztuczki.
© Małgorzata Południak