Ja (wątpliwe, bo dalej nie wiem, co to jest) nie zna odpowiedzi, ale może ciało tej gramatyki zna. Może ciało „wie” (bo we mnie jest jedynie wiara, albo wcielenie wiary), że zmartwychwstanie jest jego codzienną, co-sekundową praktyką. Że radykalny akt (fakt) zmartwychwstania Jezusa wzbija to ciało w cierpliwe, chwila za chwilą, doświadczanie rezurekcji. Że jego śmierć okaże się radykalnym eksperymentem natychmiastowości obnażenia z czasu i przestrzeni, by wcielić się w tę nagość wieczną, którą jakoś przeczuwamy i uzmysławiamy sobie w niemal ejdetycznych tęsknotach, kiedy pragnącym ciałem odczuwamy dotykalną bliskość upragnionego, utęsknionego ciała.
To nie tylko o marzenia seksualne tu chodzi, ale i o to (może najpierw o to), co, przystępujący do komunii świętej, czują w chwili, kiedy kapłan przed nimi mówi: Ciało Chrystusa.
Nie da się tego przyjąć w równowadze „zdrowego rozsądku”. Tej komunii ludzkiego ciała z Ciałem Chrystusa.
No tak, opłatek nie jest podobny do ludzkiego ciała. A cóż mówić o Ciele Bożym. A jednak to j e s t C i a ł o C h r y s t u s a.
Nie pytam o Boże Ciało. Pytam o zmartwychwstanie ciała ludzkiego. Mojego ciała. Choć mówiąc „moje”, myślę o tych, które – z miłości – tak bym określił.
© Bogusław Kierc