Wojciech Juzyszyn Efemerofit
Bogusław Kierc Nie ma mowy
Kazimierz Kyrcz Jr Punk Ogito na grzybach
Jakub Michał Pawłowski Agrestowe sny
Gustaw Rajmus Królestwa
Karol Samsel Autodafe 8
Wojciech Juzyszyn Efemerofit
Bogusław Kierc Nie ma mowy
Kazimierz Kyrcz Jr Punk Ogito na grzybach
Jakub Michał Pawłowski Agrestowe sny
Gustaw Rajmus Królestwa
Karol Samsel Autodafe 8
Anna Andrusyszyn Pytania do artystów malarzy
Edward Balcerzan Domysły
Henryk Bereza Epistoły 2
Roman Ciepliński Nogami do góry
Janusz Drzewucki Chwile pewności. Teksty o prozie 3
Anna Frajlich Odrastamy od drzewa
Adrian Gleń I
Guillevic Mieszkańcy światła
Gabriel Leonard Kamiński Wrocławska Abrakadabra
Wojciech Ligęza Drugi nurt. O poetach polskiej dwudziestowiecznej emigracji
Zdzisław Lipiński Krople
Krzysztof Maciejewski Dwadzieścia jeden
Tomasz Majzel Części
Joanna Matlachowska-Pala W chmurach światła
Piotr Michałowski Urbs ex nihilo. Raport z porzuconego miasta
Anna Maria Mickiewicz Listy z Londynu
Karol Samsel Autodafe 7
Henryk Waniek Notatnik i modlitewnik drogowy III
Marek Warchoł Bezdzień
Andrzej Wojciechowski Zdychota. Wiersze wybrane
Ach! Polonistyka Uniwersytetu Warszawskiego! Wspaniałe, wspaniałe miejsce i mówię to bez odrobiny ironii. Gdyby jakiś wydział miał być bardziej prostudencki, to musieliby chyba jeszcze rozdawać studentom M&M`S-y i to tylko te brązowe, by nie zawierały sztucznych barwników.
Ale na poważnie. Znów powtarza się sytuacja w której muszę skrzywdzić wiele osób, pomijając je w opowieści, ponieważ gdybym miał uczciwie opisać wszystkich pomocnych i przychylnych mi ludzi, którzy siłą rzeczy wywarli na mnie jakiś wpływ ― chociażby ciekawie prowadząc zajęcia i wykłady lub poświęcając mi czas i wykazując się zaangażowaniem na konsultacjach po zajęciach ― ten tekst urósłby do gigantycznych rozmiarów. Niemal wszyscy pracownicy i pracowniczki wydziału wykazywali się wobec mnie pełnym profesjonalizmem. Z jednym tylko wyjątkiem, ale nie ma sensu poświęcać energii na wytykanie palcem małych ludzi, skoro można pisać o ludziach wielkich.
W każdym razie ― wiedza przekazywana mi podczas studiów wspaniale napędzała mnie twórczo, pomogła mi bardzo wiele zrozumieć. Nasycałem się jak gąbka, próbując wcisnąć to, co poznałem we własne teksty. Wciąż bardzo dużo pisałem, choć były czynniki, o których nie ma sensu teraz wspominać, które bardzo brutalnie utrudniały mi edukację i życie. Mimo wszystko jakoś to ― cudem ― szło, dzięki ogromnemu wsparciu rodziców.
Ale to nie jest opowiadanie o tym. A o czym jest? Muszę wyróżnić kilka osób. Z pewnością profesora Rzońcę ― wybitnego norwidologa, mój ogromny autorytet. Wiele bym mógł o nim napisać, gdybym pisał powieść, a nie wpis blogowy. Dr Elizę Kącką, która prowadziła zajęcia z literatury Młodej Polski, a to z pewnością najbliższa mi epoka, więc sporo ją męczyłem. Doktora (wtedy, teraz pewnie już profesora) Pietrzaka, który sporo mi poświęcił czasu poza zajęciami i pomógł ogarnąć zagadnienia teoretycznoliterackie. (Uważam, że „jako dydaktyk” jest dużo lepszy od profesor Ulickiej). Ale nie okłamujmy się: ostatnia część mojej opowieści jest częścią o Karolu Samselu.
Jak się poznaliśmy? Cóż, to z pewnością zobrazuje ile mam w życiu szczęścia. Zapisałem się bezwiednie na dość hardkorowe, z pewnością zbyt hardkorowe dla zwykłego studenta, zajęcia ogólnouniwersyteckie z filozofii znaku. Okazało się potem, że dość grubo mnie przerastały, bo to nie było miejsce dla takich żółtodziobów; ale do rzeczy. Wchodząc do sali ― a były to moje drugie z kolei zajęcia na studiach w ogóle ― po prostu dosiadłem się do pierwszego lepszego, przyjaźnie wyglądającego gościa. I to był Karol. Był bardzo miły, świetnie się z nim gadało, choć wtedy cała sytuacja nieco mnie przeraziła, bo po pierwsze niewiele rozumiałem z tego co mówiono na tych spotkaniach, a po drugie, gdy wychodziliśmy z zajęć, zobaczyłem, że Karol wlecze ze sobą spokojnie ze trzydzieści kilo książek, w torbie podobnej do tych wielkich z Ikei. Myślałem wtedy, że też jest studentem, i że wszyscy studenci tak tytanicznie zapierdalają. Bałem się, że nie udźwignę takiego materiału ― nie tylko w sensie intelektualnym, bo ta torba była serio ogromna.
Potem się naturalnym tokiem okazało, że Karol nie jest już dawno studentem, tylko już poważnym naukowcem, któremu nie da się według mnie odmówić geniuszu (w pełnym znaczeniu tego słowa ― kto zaś twierdzi inaczej, niechże się z tego spróbuje wytłumaczyć!). A co więcej ― jest poetą. Nie mogło się to skończyć inaczej ― zaatakowałem go swoimi wypocinami.
Doskonale pamiętam co powiedział na pierwszych konsultacjach. Mógłbym namalować idealny obraz tej sytuacji. Siedział z kartkami w prawej ręce, naprzeciwko mnie, w zakładzie romantyzmu i powiedział „Wojtek, to świetne wiersze, ale jesteś kopistą. Kopiujesz style”. „Ja Ci kurwa dam kopistę” ― pomyślałem ― i to był pierwszy cudowny kopniak, który zmotywował mnie do odnajdywania siebie w swojej własnej poezji. Wcześniej nie było to dla mnie tak oczywiste, jak powinno być zawsze, bo poezja była we mnie, ale mnie w niej jeszcze nie było. Od tego czasu w pełni zaangażowałem się w nasze rozmowy, spełniałem jego zadania jak najlepiej. Czułem, że się naprawdę kształtowałem, a raczej my mnie naprawdę kształtujemy. Czułem, że jestem w ruchu.
Karol ― w przeciwieństwie do pierwszego mentora ― był wymagający, ale przy tym wyrozumiały i pełen serdeczności. Z pewnością wiedział więcej o literaturze i sztuce od swojego poprzednika. Rozmawiając z Karolem miałem wrażenie, że któregoś dna postanowił przeczytać wszystkie książki i po prostu to zrobił. „Poprzednik” może i umiał liczyć całki trzeciego stopnia w głowie i znał na pamięć „Krytykę czystego rozumu”, ale Bóg rzadziej bywał w jego świątyni, niż w świątyni Samsela. Przeszedłem więc z koncepcji srogiej tresury w koncepcję „wymagającej pielęgnacji”, z chłodnego nacisku pod ognisko motywacyjnej opieki, spod skrzydeł teoretyka pod skrzydła praktyka, z surowych „punktowych” zadań w otwieranie nowych dróg i perspektyw. Gdyby stało się a odwrót, mogłoby z tego nic nie być. Opatrzność porywista nade mną, chęć zapierdolu we mnie!
Karol był zaangażowany, kształtował mnie z uwagą, pozwalając mi odnaleźć swój język (który odnalazłem chyba dopiero kilka miesięcy temu). Co więcej, pozwalał mi prowadzić swoje wieczorki poetyckie, co było dla mnie (i jest) zaszczytem i powodem do dumy. Napawało mnie to przekonaniem, że nie może być ze mną źle, skoro Karol mnie na tę rolę wybiera. W mojej głowie zaczęła się wtedy pojawiać myśl, że nie jestem zupełnym idiotą i rzeczywiście coś sobą reprezentuję, mam jakąś wartość. Było to niesamowicie motywujące. Czułem, że jestem na dobrej drodze i pod najlepszą możliwą opieką. Bo byłem.
Oczywiście po czasie zaprzyjaźniliśmy się. Bardzo dużo trudnych sytuacji przeszliśmy razem. Często nawet cholernie trudnych. Dzisiaj oczywiście też rozmawiamy o literaturze, ale są to rozmowy przyjaciół. Oczywiście nie można myśleć, że w jakimkolwiek sensie dorównałem Samselowi. Niech takiej myśli nikt do siebie nie dopuszcza. Nie o to chodzi. Po prostu charakter naszej relacji się zmienił, ja mimo wszystko odbyłem z jego pomocą drogę do samego siebie (pewnie pomyślałby czytając to „do swojego jądra ciemności”, czemu nie). Dzisiaj jest jedną z najbliższych mi osób i czuję w tym względzie wzajemność, chyba mogę to napisać. I chyba mogę być o tym przekonany.
A jak historia się kończy, a raczej porządnie zaczyna? Po wydaniu mojej pierwszej książki (tu trzeba jeszcze wymienić w gronie ważnych dla mojej sztuki ludzi mojego wydawcę ― Pawła Nowakowskiego, który uwierzył w moją poezję i dał jej szansę) na uniwersytecie odbył się mój wieczorek promocyjny. Prowadził Karol, rzecz jasna. Na koniec, gdy już wszyscy się rozchodzili, profesor Rzońca ― zakładając kapelusz na głowę ― powiedział do mnie dokładnie tak: „I stało się, Wojtku. Już nie ma odwrotu. Jesteś poetą!”. A jak już profesor Rzońca tak powiedział, to znaczy, że tak jest. Szczerze mówiąc czekałem długo, aż usłyszę to od jakiegoś profesora. Teraz już nikt nie zaprzeczy, a jak zaprzeczy, cóż to będzie znaczyć? Nic. Więc jestem uczciwie mianowanym poetą ― „już nie ma odwrotu”.
I stąd ― dobra duszo ― ta poezja.