Wojciech Juzyszyn Efemerofit
Jakub Michał Pawłowski Agrestowe sny
Gustaw Rajmus Królestwa
Karol Samsel Autodafe 8
Wojciech Juzyszyn Efemerofit
Jakub Michał Pawłowski Agrestowe sny
Gustaw Rajmus Królestwa
Karol Samsel Autodafe 8
Anna Andrusyszyn Pytania do artystów malarzy
Edward Balcerzan Domysły
Henryk Bereza Epistoły 2
Roman Ciepliński Nogami do góry
Janusz Drzewucki Chwile pewności. Teksty o prozie 3
Anna Frajlich Odrastamy od drzewa
Adrian Gleń I
Guillevic Mieszkańcy światła
Gabriel Leonard Kamiński Wrocławska Abrakadabra
Wojciech Ligęza Drugi nurt. O poetach polskiej dwudziestowiecznej emigracji
Zdzisław Lipiński Krople
Krzysztof Maciejewski Dwadzieścia jeden
Tomasz Majzel Części
Joanna Matlachowska-Pala W chmurach światła
Piotr Michałowski Urbs ex nihilo. Raport z porzuconego miasta
Anna Maria Mickiewicz Listy z Londynu
Karol Samsel Autodafe 7
Henryk Waniek Notatnik i modlitewnik drogowy III
Marek Warchoł Bezdzień
Andrzej Wojciechowski Zdychota. Wiersze wybrane
O tym, że zostanę poetą zadecydowałem niezbyt świadomie, ale bardzo wcześnie. Doskonale pamiętam ten moment. Była to decyzja mająca bardzo konkretny, utylitarny cel.
Ale od samego początku: w najwcześniejszych latach życia, tam gdzie się zaczyna moja pamięć, interesowały mnie głównie rzeczy, które wchodzą w zakres nauk przyrodniczych. Wszelkie żyjątka i roślinki ― szczególnie żaby, ptaki i drzewa. Najbardziej jednak żaby, nie było raczej nic lepszego, niż łapanie i oglądanie żab opodal oczka wodnego, na działce moich dziadków. Było to na wsi, więc w otoczeniu byli głównie rolnicy, twierdziłem więc, że zostanę rolnikiem (nie znałem jeszcze pojęcia biologa), ponieważ byłem przekonany o tym, że rolnik zajmuje się również żabami.
I tak spokojnie oddawałem się swoim upodobaniom oglądając żaby, biedronki, kwiatki, drzewka, i inne takie, aż nagle trzeba było iść do szkoły, gdzie nie mieli ani jednej żaby, więc to oczywiste, że nie mieli mi czym zaimponować. Ale z początku było całkiem spoko, bo szlaczki szły nieźle, literki to były w zasadzie też takie szlaczki, więc przyswoiłem całkiem lekko, ale sielanka nie trwała długo. Kiedy wszyscy umieli już literki zaczęło się robić hardkorowo, bo musieliśmy się uczyć pisowni słów, a co za tym idzie poprawnego ich zapisu, czyli ortografii. Tego już było dla mnie za wiele. Pomysł, że mam wiedzieć, kiedy „ó”, a kiedy „u”, skoro brzmi to tak samo, był nie do przyjęcia. Bez sensu. Chciałem się tylko jak najszybciej wyfiksować z tego szaleństwa i znaleźć w pobliżu jakiegoś oczka wodnego. Nie miałem jednak pomysłu jak to zrobić, a naciski na znajomość ortografii rosły.
W końcu nadszedł ten dzień ― w ramach poznawania zasad wspomnianej bezsensownej sztuki, pani nauczycielka pokazała nam „Słowa i słufka” Tuwima. Mój czujny umysł szybko zareagował i zgłosiłem od razu, że w wierszu jest błąd (tylko ten wtedy złapałem) i nie pisze się „słufka”, tylko „słówka”. W odpowiedzi usłyszałem, ze „poeta może”. Pachniało to interesem życia, od razu obmyśliłem plan. Jeśli zostanę poetą, to wszyscy przestaną mnie męczyć o ortografię, przestanę chodzić do szkoły i zajmę się żabami na poważnie.
Poeta był to dla mnie ten, kto rymuje słowa, zacząłem więc rymować wszystko co się dało, jak leci, szczególnie w obecności wychowawczyni, czekając, aż powie „Wojtuś, ty jesteś poetą, możesz już nie przychodzić na lekcje”.
To się niestety nie stało, ale rymowanie zaczęło być dla mnie zabawne; głupawe, bezsensowne rymowanki były zwyczajnie śmieszne i zaczynałem to lubić, rymować dla przyjemności. (Z tego okresu jedynym zabawnym rymem, który przypomniała mi mama, bo ja niewiele pamiętam z tego okresu, było „ojciec fruwa jak parówa”, co było ponoć szczególnie zabawne). I tak sobie rymowałem i dalej chodziłem do szkoły oddalonej okrutnie od żab i drzew. Aż przyszła kiedyś lekcja religii, gdzie katechetka powiedziała, że każdy musi napisać wiersz o papieżu i kto najlepiej, to coś tam, nie pamiętam jaka była za to nagroda, ale opłacało się. Więc napisałem wtedy swój pierwszy wiersz. Katechetka uznała go za najlepszy, rzeczywiście, uważam dalej, że to dobry wiersz. (Dalej wisi na stronie szkoły podstawowej nr 72. Możecie znaleźć. Można chyba stwierdzić, że była to moja pierwsza publikacja).
Wtedy mama mnie bardzo pochwaliła i powiedziała „Może byś zaczął pisać? Chcesz?”. Chciałem. Poczułem, że zaczynają widzieć we mnie poetę, co zwiastowało w moim umyśle rychły koniec chodzenia codziennie do szkoły. Mama kupiła mi wtedy bardzo gruby, zielony zeszyt (mam go do dziś) i zacząłem pisać. Całkiem naturalnie to polubiłem i robiłem chętnie. Z bardzo wielu „ćwiczeń ręki”. jak powiedziałby Joyce, uważam że do drugiej klasy gimnazjalnej napisałem jeszcze jeden dobry wiersz, reszta nie nadaje się raczej do niczego. Ale frajda moja.
Tak więc się zaczęło. I w końcu uznali mnie za poetę, prawie równo dwadzieścia lat później. A jak to się stało? To w kolejnej części.