Nie ma mowy rzeczywiście fatycznej, realnie fatycznej ― takiej, która nic nie niesie, bo, Dobra Duszo, nie da się nieść nic. Co ma na myśli mój sąsiad, gdy mówi mi „Hejże, serwus, co u ciebie?” (oni tu mówią „serwus”), gdy wie dobrze, że odpowiem „A, panie, jakoś leci, ciągle do przodu”, a ja wiem, że on na to odpowie „To dobrze, dobrze, byle do przodu”. Ja zaś ― by podtrzymać dialog ― zachwalę pogodę, mówiąc „Ale nam się pogoda udała, idealna! Takie piękne Słonko!”, by rozmówca mój, dowcipny interlokutor, mógł stwierdzić, że to antypolskie, by nie mieć nic do pogody, bo Polak powinien ponarzekać na pogodę. I tak oto staję się we własnych oczach obywatelem całej Ziemi ― mam jej wszak zawsze tyle, ile „stopa ma pokrywa”, jest to stopa metryczna, a ową sobie chwalę. I ze śmiechem się rozstaniemy, i w zasadzie nic nie ustalimy, nic nie przekażemy, nie nadamy do siebie wzajem żadnej konkretnej informacji.
Lecz czyż nie jest to forma przychylnego „przeciągnięcia” samego „cześć”? Taka, która jest po prostu bardziej serdeczna, wszak gdyby nie chciał być miły i nie lubił mnie, lub źle o mnie myślał, nie gadałby ze mną... Jest tak, że słowa są zawsze choć trochę „o uczuciach”, lecz uczucia nie zawsze o słowach. Spójrz, gdy mówię kocham, nie potrafię ująć tego uczucia słowami, lecz gdy słyszę „Kocham” ― odczuwam czyjąś miłość. Sąsiad tak naprawdę implikuje pozornie niesemantyczne sygnały które sprawiają, że nie wiem, co u sąsiada, on nie wie, co u mnie, pogoda jest, jaka jest, ale skoro tak zagaił, to mogę być przekonany, że gdybym z kimś walczył późną nocą w ciemnej tawernie na szpady, lub rapiery, to z pewnością pomógłby mi pokonać napastników ― bez namysłu. I soli też by pewnie pożyczył, lub poratował szlugiem, lecz to czyny mniej spektakularne od walki na szpady (w ciemnej tawernie).
To (chociażby jego) czyn ― sam w sobie ― nie zaś „wymierny”, (informacyjny) efekt odczynia wszelkiej mowy fatyczność, nie dokonany komunikat, ale „milczący” z pozoru gest, akt pozornie pustosłowy, lecz noszący chociażby sygnał mojej przynależności do tutejszych, już jestem z nimi, pogadamy sobie o niczym. Czyn mowy ― sam w sobie.
Czyż to nie jest też w jakiś przewrotny sposób faustyczne? ― czyn, czyn, czyn. A może mi się wydaje? Może już we wszystkim dopatrzyłbym się faustyzmu ― może być to prawda. Nie potrafię jakoś „Fausta” odłączyć szczególnie od maksymy „dum spiro spero”, czy to słuszne? ― jaka piękna rzecz!: „Póki oddycham, mam nadzieję”, czy nie mogę tego rozumieć jako sygnalizacji, że póki dążę, poniekąd samym dążeniem wygrywam? Trochę tylko dodać pewności tej „nadziei” w pogoni za jej niedotarciem. (Jeśli twierdzisz, że to zbyt naciągana nadinterpretacja, to po prostu uznaj, że taka myśl się po prostu zrodziła).
Kto z nas stwierdzi, że już wszystko osiągnął, ten jest za życia martwy, bo toczy się w „nad nim” proces, a wówczas proces „w nim” ustaje, i tylko trwa bez woli, jak nieznośny matowy dysonans pustego tła, nie dąży już, nie błyska. Sąsiad nie semantyzuje tego, co chce powiedzieć, lecz tylko (skutecznie) sygnalizuje, nie trafia wypowiedzią w żadne sedno, mimo to jest to sygnał zrozumiały. Samo dążenie do wypowiedzi, a bardziej wypowiedzenia, jest wystarczającym aktem. Gdyby przestał ze mną pogadywać, znaczyłoby, że to przeciw niemu zatańczę tej nocy z rapierem (w ciemnej tawernie). A z resztą ― nawet mowa bez reszty opętana, nawet bełkot pijaczy: są to sygnały ― uczuć.
© Wojciech Zamysłowski