nowości 2025

Wojciech Juzyszyn Efemerofit

Jakub Michał Pawłowski Agrestowe sny

Gustaw Rajmus Królestwa

Karol Samsel Autodafe 8

książki z 2024

Anna Andrusyszyn Pytania do artystów malarzy

Edward Balcerzan Domysły

Henryk Bereza Epistoły 2

Roman Ciepliński Nogami do góry

Janusz Drzewucki Chwile pewności. Teksty o prozie 3

Anna Frajlich Odrastamy od drzewa

Adrian Gleń I

Guillevic Mieszkańcy światła

Gabriel Leonard Kamiński Wrocławska Abrakadabra

Wojciech Ligęza Drugi nurt. O poetach polskiej dwudziestowiecznej emigracji

Zdzisław Lipiński Krople

Krzysztof Maciejewski Dwadzieścia jeden

Tomasz Majzel Części

Joanna Matlachowska-Pala W chmurach światła

Piotr Michałowski Urbs ex nihilo. Raport z porzuconego miasta

Anna Maria Mickiewicz Listy z Londynu

Karol Samsel Autodafe 7

Henryk Waniek Notatnik i modlitewnik drogowy III

Marek Warchoł Bezdzień

Andrzej Wojciechowski Zdychota. Wiersze wybrane

NOTES [PRAKTYKI] — wtorek, 15 kwietnia 2025

2025-06-03 10:04

Łagodna gwałtowność, wydaje mi się, że istnieje... W pogodzie i w charakterze, w religii i w literaturze... Przygotowuję się do popołudniowego wykładu o „Hamlecie” — jutro ruszam ze studentami na „Hamleta” Englerta, w tym wypadku decyduję się na trzygodzinne wprowadzenie i korzystam ze sposobności do wynajęcia największej sali na polonistyce do końca dnia, liczę tylko na to, że ceremonia wręczenia dyplomów stypendystów IDUB (tu konieczna jest moja reprezentacja, z ramienia Międzydziedzinowej Szkoły Doktorskiej UW) nie przedłuży się do tego stopnia, by słuchacze wykładu o „Hamlecie” zmuszeni byli czekać. Coraz bardziej interesuje mnie społeczeństwo. Mówiąc „społeczeństwo”, mam na myśli coś zupełnie nieutopijnego — świat ludzi żyjących całkowicie poza wolnością, buntowniczych dziewiętnastolatek stających się z dnia na dzień religijnymi matkami, dziewiętnastolatków stających się ojcami, może tylko po to, by dziecko, które chowają, uczestniczyło w życiu sakramentalnym swojego Kościoła, życiu, które wywoływało jeszcze dziesięć lat wcześniej drwinę: jedni krzepną, drudzy bunt zamieniają na kult, trzeci wierzą, że ich wakat na tzw. buntownika nigdy nie przemija, ci stają się intelektualistami, tj. buntownikami z nadania, wierzą, że zawsze nimi są i pozostaną, że płynie w nich bunt (nie krew) i po śmierci w bunt wyparują: ci najczęściej oddają się toksycznym siłom pustego adresowania, zwracają się w strony, które nie istnieją, kierunki, których możliwość nie formowała się na mapach, lub też zwracają się do tych, do których de facto niczego nie adresują (wmawiając im coś dokładnie przeciwnego), ewentualnie ci, do których cokolwiek adresują, nie stają się odbiorcami tych zwrotów: chciałoby się powiedzieć latynizmem, „majestatyczna” samotność (bo chodzi mi, tutaj, o samotność „Pluralis Maiestatis”... nasza jedyna królewszczyzna — „królewszczyzna maiestatis”, populizm...).

Nasze lękowe style lektury. Całe życie czytamy z głosami dudniącymi się po głowie: unde legere? Po co czytać? Czy to mnie (już) nudzi? Czy to mnie (jeszcze) zajmuje? I — czy zdążę (najważniejsze) zapoznać się z całością, przed terminem „ad quem, usque ad finem”? Przecież cała krytyka literacka, u swoich podstaw, podstaw najgłębszych, jest tego typową lękową kulturą lektury — chciałoby się powiedzieć, dopóki krytyka literacka ma się dobrze, dobrze mieć się nie będzie hermeneutyka, wraz z nią cała estetyczna bezinteresowność koła hermeneutycznego. Czytać tak, jak gdyby ten akapit, który czytamy, był całym światem i chciało się go prześwietlić — czytać „z marzeniem o Księdze, ale bez nerwicy na punkcie Księgi”. Czytać z wiarą w logocentryzm i antropocentryzm, bo wyrazem tych wiar będzie Hamlet. Nie w populocentryzm... Każdy z nas powinien zapytać się o to, czy jest — w głębi serca, renesansowcem... Załóżmy, dla przykładu, że właśnie myślę o tym, ażeby stworzyć dramat, dramat w całości rozgrywający się w trakcie niedzielnej mszy świętej, powiedzmy, Niedzieli Palmowej 2025 roku. Wpierw przyłapuję się na tym, że to świetny, bo filmowy, bardzo filmowy, pomysł: przychodzą mi tu na myśl tytuły Polańskiego, takie jak „Śmierć i dziewczyna” oraz „Rzeź”. Wyobraźmy sobie prolog oparty na jednym zasadniczym motywie — jakimś brutalnym sposobie przerwania liturgii, może w klimacie „Ślepców” Maeterlincka? — niechże ksiądz odprawiający mszę upadnie martwy na ziemię, ale jak sprawić, by pozostali zmuszeni byli w kościele pozostawać z nim? Nie, żadnych martwych księży, bo to tanie modernistyczne sentymenty, maeterlinckizmy, prawdę powiedziawszy — musi stać się coś innego, coś, co sprawi, że niemal natychmiast, natychmiast, zanikną wszystkie możliwe w planie sceny gry językowe, po pierwsze — gry religijne, ale w nie mniejszym stopniu, gry komunikacyjne. Taki ma być dramat, taka „ecce tragedia”, ma wręcz strącać maski z twarzy, które (1) mają spadać jak upadające ciała, (2) w które uderzył pocisk...

„O co” mi chodzi? Stworzyć dramat w całości rozgrywający się w trakcie niedzielnej mszy świętej... Zaczynający się chwilą przerwania liturgii, może nie brutalną, ale delikatną, parnasistowsko delikatną chwilą zerwania świętego kontraktu milczenia między ołtarzem a tym, co poza nim i koniecznością nawiązania kontaktu spadającą na lud, tzw. lud Boży — pomiędzy sobą — zrobić to z wielkim Balzakowskim, Zolowskim realizmem-naturalizmem. Oczywiście, najważniejszym kompozycyjnym zadaniem podobnego dramatu (nazwijmy go może prowokacyjnie, „Msza”...) będzie zbudować odpowiednią, wiarygodną „inscenizację retardacji”, wiarygodną, powtarzam, bez osuwania się w baśń czy też surrealizm (Kącka, Lebda, Tokarczuk...), bo to ta retardacja ma być tu misterium. To trochę z ducha Lupy, z nachylenia oraz z perspektywy „Imagine”, bo szczerze mówiąc marzy mi się taka wiwisekcja, jaką w „Imagine” zobaczyłem, albo coś wyrypajewowskiego, w klimacie „Iluzji”, tyle że — rozpisane na katolicką zbiorowość i retardacja podobna do długości wystawianego „Imagine”, cały czas w planie czasu akcji operująca jedynie sześćdziesięcioma minutami mszy... Nie ukrywam, kusząca byłaby tu perspektywa odpowiednika utworu takiego, jak „Msza”, ale rozgrywającego się w minarecie lub synagodze... wiadomo już zresztą, do czego zmierzam. Należałoby tu jednak podkreślić, jak istotna będzie inteligencja intertekstualna tworzącego — taki tekst — artysty. Pisząc swoją Mszę, skupiałbym się na ludziach ożywianych z letargu religijnej obojętności, w której tkwili, wierzących, że są w ich kościele wyżsi nad wszystko, przede wszystkim nad siebie nawzajem, tymczasem w tym chwycie, w którym — musieliby znajdować się bez swojego koryfeusza — chwycie więc na poły maeterlinckowskim, nawet jeżeli nie uśmiercę księdza na scenie, bo to klimat „Ślepców” — ci ludzie musieliby, w moim przekonaniu, zanurzyć się w sytuacje szekspirowskie — uwięzienie we wnętrzu świątyni bez przewodnika, który zabezpiecza cały jej horror metafizyczny — to przecież czysta idea — szekspirowska, nic tylko podzielić stworzone przez siebie realistyczne typy: ludzi znikąd-zewsząd na Hamletów, Otellów, Ryszardów, Falstaffów itp.

Czy słychać w tym Wyspiańskiego? Przecież to czysty Wyspiański! Wyspiański, ale podniesiony do potęgi Lupy — tak Lupa dzisiaj inscenizowałby Wyspiańskiego, Wyspiański Lupę (jeżeli mogę sobie pozwolić na parabazę...), i tak mogłaby wyglądać odpowiedź na „Imagine” z wysokości, powiedzmy, gatunku praktycznego, gatunku „phronesis” — tzn. dramatu metakościelnego, antyjasełek, kontrmisterium. Jeżeli ktoś pisałby odpowiednik „Mszy”, ale rozgrywający się w minarecie lub synagodze, musiałby naturalnie nie używać tu w żadnym razie intertekstualności jasełek i misterium — ale gatunki właściwe judaizmowi, islamowi, w taki sam sposób można przemyśleć Akropolis — po islamsku, po żydowsku — i „Klątwę” — w ramach zwykłego ekseprymentu myślowego praktycznej wyobraźni: to wielkie pytanie, jak mądrość praktyczna powinna posługiwac się wyobraźnią, a tym samym i kreatywnością... Możliwe jest — „phronesis” z wyobraźni, a więc — „phronesis z creatio”? Chciałbym tylko dodać jedno: dramat Msza, który tu „układam”, jest w prostej linii pokrewieństwa właśnie z tymi wymienionymi wyżej, „Akropolis” (budzenie się z letargu „liturgicznych gier językowych”) — „Klątwą” (realistyczny detal i wstęp do szekspiryzmu, bo bez temperatury „Klątwy” nie będzie, tutaj, w żadnym wypadku szekspiryzmu, jego realistyczno-naturalistycznego detalu, na tym detalu bardzo by mi zależało, jak również na tym, by był to detal zbiorowy, to winien być dramat monumentalny na miarę takich widowisk, jak „Peer Gynt”: nie ma może co kończyć dramatu bez głębokiego rysunku 50-u osób, ale wówczas co: niesceniczność nowego typu, dramat dwunastogodzinny?... tytanizm naturalizmu?... tytanonaturalizm?...).

© Karol Samsel