Nauka zrozumienia, prawdziwa filozofia spotkania, coś levinasowskiego, myślę — zacznie się chyba dopiero od akceptacji wielorakowości stylów myślenia. Każdą naszą tolerancję powinniśmy oprzeć właśnie na studiowaniu wielości stylów myślenia, za mało mówimy o myślowym obrazie świata — i dziennik powinien przede wszystkim być tego transmiterem: myślowych obrazów świata, nie literackich, ani nie językowych. Także, jak myślę — na tym powinna polegać prawdziwa stylistyka, prawdziwa stylistyka to stylistyka stylów myślenia. Czy boli cię, jak często mylę pióro ze szponem i koniec końców, zamiast używać go gestykuluję piórem jak najostrzejszą częścią własnego ciała, więc też najbardziej spiczastą: pióro jest moim szponem, żeby nim było, nie mogę go traktować niepoważnie, na przykład więc nie mogę go mylić ze szpicrutą. Gestykuluję piórami, szponami i tym są w pierwszym rzędzie każde „Praktyki”, nieważne z którego okresu rozpoczęlibyśmy lekturę... Uważam, że to levinasowskie, nie antylevinasowskie... Pióra, szpony, choreografia piór i choreografia szponów, „szkice szponem”, ale i „szkice szponkiem” — zastępujące „szkice piórkiem” — to esencja „Praktyk”, ich, jak wierzę, polistylistyczność, co dawałoby także, bo czemu nie, polirefleksyjność.
Z Muzeum Narodowego w Poznaniu wywiozłem klasyczny już dla warszawskich środowisk album pt. „August Zamoyski. Myśleć w kamieniu”, to moim zdaniem jedna z najcenniejszych pozycji wydanych przez Muzeum Literatury w Warszawie. Masturbuję się chętnie do starej pornografii z lat siedemdziesiątych. Czytam pomiędzy kolejnymi etapami dochodzenia o „taille directe”, czyli kuciu bezpośrednim Zamoyskiego przy użyciu własnych wykonywanych przez siebie rzeźbiarskich narzędzi. Wydaje mi się, że Zamoyski dążył do techniki absolutnej, inaczej, wierzył tylko w metafizykę wytwarzaną z tego typu technik absolutnych. Na podobnej zasadzie można myśleć o absolutnej formie masturbacji. To jest przecież w pierwszym rzędzie styl myślenia o masturbacji, nie zaś sam masturbacyjny akt pozostawiony gdzieś na samym środku literatury, albo religii. Załóżmy, że miałbym — i to z dnia na dzień założyć tu szkołę, w której nauczyłbym wytwarzania — tak jak Zamoyski — własnych narzędzi do wytwarzania stanów literatury w świecie. Jak nauczyć w podobnym układzie swoich adeptów ambicji? Aby to, co wytwarzają w absolutnym charakterze, było czymś więcej niż opium dla własnych postestetycznych zachcianek, by nie powiedzieć, by podobnie jak u Zamoyskiego — było po prostu dobrą, radykalną do granic możliwości — awangardą, metafizyczno-symbolistyczną.
Zastanawiam się, ile mam w sobie prowincjonalności. Warto byłoby porozmawiać o prowincjonalności skandalistów, prowincjonalności heretyków, w końcu prowincjonalności bluźnierców. Podejrzewam, że w inkwizytorach prowincjonalności w ogóle nie ma, bo — prowincjonalność tak naprawdę podsyca pragnienie prekursorstwa oraz niweluje odruch samozachowawczy, któremu w przypadku, kiedy prowincjonalności w ogóle nie ma — w rzeczywistości nic nie zagraża. Dlatego podejrzewam, że jestem bardzo prowincjonalny, co znaczy dla mnie — freudowski. Wydaje mi się, że prowincjonalność to cecha właśnie typów freudowskich. Prowincjonalność jest także lacanowska, i jungowska, jestem tego pewien. Pewien rodzaj więzi z prowincją to niewypowiedziana szansa na własną autoanalizę, taka, której nie otrzymują inni ludzie — związani typowym związkiem lub wręcz — relacjami z miastem o metaamorycznym, wręcz, charakterze. Jestem pewny, że gdyby na tym samym seminarium z Freuda umieścić mieszkańców Piekar Śląskich i mieszkańców Poznania, ci pierwsi po tym samym czasie lepiej zdaliby egzamin przedmiotowy niż ci drudzy.
Dociera do mnie na koniec dnia wszystko, co w swojej sprawie i własnej edypalnej natury przyjąłem omyłkowo. Być może rolę odegrała dzisiejsza psychoterapia i dość duży sceptycyzm, z którym moja terapeutka przyjęła rewelacje o mojej rzekomej edypalności: wszystko rozumiem już lepiej. Cierpię na homoseksualną wersję kompleksu Edypa, w tej sytuacji zaś matka zajmuje rolę Lajosa, nie Jokasty — podczas gdy Jokastą jest mój ojciec. Sprawa wydaje mi się jeszcze bardziej kłopotliwa, gdyż moja nadopiekuńcza matka zdaje mi się cierpieć na... kompleks Jokasty. Krótko mówiąc, jestem homoseksualnie odwróconym Edypem — i mam swoją Jokastę, czyli ojca i również tę, która za Jokastę chce być brana, za Jokastę chce się uważać, czyli matkę. Można to nazwać zwykłą nadopiekuńczością, czy nadopiekuńczymi formami przemocy, a można powołać, jak widać, cały teatr grecki. Oczywiście, nie wyobraża sobie, że mogłaby być Lajosem, tym samym więc — jeżeli jest świadoma czegokolwiek mitycznego w sobie, to — jokastowości.
© Karol Samsel