Pisząc właśnie artykuł o Conradzie i Casemencie, dochodzę do smutnego wniosku, że zapewne — nie podpisałby Listu 34. Znalazłby jakąś wymówkę, jedyne, o co mógłby tu się pewnie postarać, to stopień jej dziwaczności (oby był jak najmniejszy). Jak to inaczej ująć, skoro ani nie podpisał raportu Casementa o Kongo ani nawet — petycji o jego ułaskawienie. Uważam, że nie podpisałby Listu 34, jego argument o wierności Imperium Brytyjskiemu niespecjalnie do mnie swoją szczerością przemawia... Ostatecznie więc myślę, że kiedyś wszystko skończy się na odwrót, klasycznym „wywróceniem stolika”: to znaczy w sprawie tych, którzy dzisiaj szczycą się tym, że przeszli próbę, nagle okaże się, że cały czas nas okłamywali, z kolei ci, którzy teraz oświadczają, że od samego początku ponosili klęskę — zanim ponieśli ją ostatecznie i nieodwołalnie, mogą oceniać się zbyt surowo. To trochę taki Genet i jego teza, że każdy grzesznik jest ukrytym świętym — przenoszę jedynie cały ten „genetyzm” na grunt światopoglądu, przekonań i autorytetów oraz mówię coś — całkiem podobnego: że autorytetowość tkwi w braku autorytetu, brakach autorytetu, najsilniejsza, zatem, jest w swoim punkcie zero, czy wręcz w swoich najbardziej pierwotnych, ujemnych „odliczeniach”... Słucham w radiu Tomasza Garbala wypowiadającego się o Wańkowiczu, jednakże wyczuwam jakąś specjalną tu — wobec Wańkowicza — czułość z przekąsem. Taką, która mi się nie podoba. Przekąs, może warto go scharakteryzować, wcielić do charakteru komizmu i komedii, próbuję sobie właśnie wyobrazić przekąs Harpagona. Zapisuję myśl: „pracować tak, by wywoływać w tekście reakcję dokumentalną”. Wyruszam do Małgorzaty Grabowskiej, siostry Marka Słyka — na rozmowę o bracie.
Żyjemy w epoce, która osiągnęła specjalne mistrzostwo w tłumieniu istotnych, tj. samozachowawczych przeczuć: mistrzowie nieprzeczuwania, ojcowie, całych poetyk, tak można by powiedzieć, Apokalipsy nieprzeczuwanej. Ja dla odmiany myślę jasno, że jest możliwe, bym zginął jak Józef Czechowicz — „per analogiam” zatem — w pierwszym dniu bombardowania Warszawy przez Rosjan: pobiegł przez pomyłkę w stronę zapadającej się ściany zakładu fryzjerskiego i ja wybiorę pewnie podobny kierunek. Krótko mówiąc, tak mogłoby się wydawać, rozstrzygając moje życie metrykalnie, rocznik 1986 bardziej tutaj pasowałby do Czechowicza i śmierci w pierwszym dniu bombardowań niż — powiedzmy, Gajcego i powstania warszawskiego, albo jeszcze lepiej — Stroińskiego przyjeżdżającego walczyć w powstaniu z Ostrołęki — tak jak oryginalny Stroiński przyjeżdżał z Zamościa... Skoro mówimy już o rzeczach, o których się na co dzień nie mówi, winniśmy od lat przygotowywać się na rzeź niewiniątek, która nie będzie nawet rzezią naszych dzieci, ale zwierząt, którymi pełni najwyższych frazesów uznania dla siebie dzieci zastąpiliśmy — czy żyjemy już jak Maja Smrekar, karmiąca własną piersią psa i wszczepiająca sobie w swoje komórki jajowe komórki psa, a przynajmniej — czy nie mamy czegoś z niej w sobie dziś w 2025. roku? Dlaczego więc nie mówić głośno, że w pierwszym dniu inwazji Rosji na Warszawę czeka nas przede wszystkim zwierzęca, nie ludzka rzeź niewiniątek? Chyba tylko dlatego, że nie da się związać ze sobą ludzi, tzn. czytelników — obrzydzeniem. No dobrze, jednak czytelników nie da się również związać zakłamaniem, a mimo to przemysł nagród literackich wciąż w to wierzy.
Dziś w pociągu doszedłem do wniosku, że rozumiem w końcu, czemu mszczę się na świecie. Dlatego, że nie jest moją matką (myślę, że w ten sposób wracam do źródeł mojej edypalności). Opracowałem idee życiowe pomimo postaw edypalnych, które, cóż, na czas opracowywania tych idei najwyraźniej stłumiłem. Wszystko wskazuje — i myślę, że dość jednoznacznie — na to, że wybrałem altruizm. Co wpłynęło na to, że wybrałem akurat to? Zupełnie oddzielna opowieść — moja fascynacja Tischnerem, kontakt z teatrem studenckim. Jeżeli świat nie jest wdzięczny za mój altruizm, okrutnie się na nim mszczę: podpalam go przede wszystkim w geście urażonej edypalnej dumy, czując poniekąd, jakby odrzucała tutaj mnie oraz moje względy sama matka. Powoli wkraczam w wiek, w którym poczynam już rozumieć, że tę żądzę podpalania świata należy powstrzymać — i wybaczyć mu, że nie ma w sobie niczego z mojej matki, która każdy oddech poświęca mojemu rozwojowi (zdawało tymczasem mi się, że mogę liczyć na coś podobnego, o ile tylko zracjonalizuję warunki — otrzymywania „tego długu”, krótko mówiąc, altruistycznie zaoferuję światu swoje własne usługi: talent wychowawczy, dydaktyczny, organizacyjny, humanistyczny, nawet geniusz, wówczas świat się odwdzięczy, stając się moją matką — odzyskam w ten sposób wieczystą matkę, której całe życie poszukuję, jak Jazon szukał złotego runa). Chcę świata, który jak matka, z podziwem nigdy nieustającym, przygląda się moim przekroczeniom, a także — transgresjom, najlepiej literackim, nie seksualnym, bo to tych literackich się nie wstydzę, a wręcz odwrotnie, szczycę się nimi: ale uwaga, przekroczeniom i transgresjom, na które za każdym razem pragnę zasłużyć, bo — nie jestem idiotą — i wiem, że na wszystko trzeba tutaj zasłużyć, na każdy dzień swojej twórczości, czytaj: masz matkę, no to trzeba zasłużyć na uznanie matki, która nie pokocha cię tylko za to, jakim jesteś, to nie wystarczy. Musisz być kochankiem, nie tylko synem, bo matka żąda od ciebie ofiar, wdzięczności za poświęcone życie... Właśnie dziś w pociągu uzmysłowiłem sobie z całą mocą, że muszę natychmiast zbudować w sobie klimat sieroctwa — by docenić świat, niczego od niego nie oczekując — i uśmiechać się na przejaw każdej nerwowej nieuprzejmości: pozyskiwać sympatię jedynie najprostszymi możliwymi sposobami, bez względu na rezultaty — nie ma matek, ojców, starszych, młodszych, bogów, ludzi, ludzi, zwierząt, wszyscy są równym sobie życiem — i właśnie jako równe sobie życie — wymagają nieprawdopodobnego w całym swoim (może nazwijmy to „franciszkanizmem”) „franciszkanizmie” szacunku.
© Karol Samsel