7 września 2016, 3
Mimo września wchodzących i schodzących różnych wiele. Ale najwięcej brzuchatych obojga płci, sapiących i pytających o kres ich męczarni. Pół godziny. A ile Jezus na krzyżu umierał? Co to jest pół godziny? A nawet godzina. Idziemy, idziemy. Moja kochana żona oddech pięknie łapie i pogląda na roztaczające się piękno. Czasem ktoś dołącza i rozmowa się rozwija. Nie o błahostkach, tylko gdzie kto był, jaki szczyt wziął i na jaki zamierza wejść. Tu trochę takich żołnierskich przechwałek, bo po ciałach sądząc, wszystko to są luźne gatki na tłustych dupach.
Dużo studentów, którzy albo parkami piją sobie ze spotniałych dzióbków, albo kupą idą, krzyczą. Trzy Korony i punkt widokowy za 150 schodów. Moja dzielna żona pierwsza na szczyt wchodzi. Ruch lewostronny jak na Wyspach. Idziemy, sapiemy, słońce grzeje jak w lipcu. Szczytujemy – widok na Dunajec przejrzysty. Łódki jakby z papieru płyną. Schodzimy, schodzimy. Kamienie i buki. W dole las łęgowy i złocąca się olszyna szara. Po drodze Zamek Pieniny znaczony obecnością świętej Kingi oraz dwóch pustelników. Jaki świat byłby płytki, gdyby nie grzebalcze skłonności archeologów, którzy spod gruzów i sieci roślin wygrzebali starodawną warownię. No ale jak oni tu żyli 300 z okładem lat temu?
© Maciej Wróblewski