Drogi Czytelniku, to nie są optymistyczne wiersze. Tamara Hebes od samego początku swojego „Lunarnika” (Nowa Ruda 2022), czyli poetyckiego dziennika pisanego w towarzystwie księżyca, który patrzy przez ramię, stawia fundamentalne pytania: Czy życie ma sens? Skąd ono przyszło? Ważny w tej dyskusji jest głos Emila Ciorana, że przydarzyło się nam istnienie i ciągniemy je siłą przyzwyczajenia, bo nie ma ono żadnego sensu, a żyjemy – paradoksalnie – tak, jakby go miało. „Życia nie da się kochać”, bo „ciągnie pod ziemię / siłą przeznaczenia” („Wiersz olfaktoryczny”) i jest nikomu nieprzydatne.
Wiersze Tamary Hebes są krótkie, treściwe, trafiające w sedno, co podkreślają wyraźne puenty. To dobra, Różewiczowska szkoła. Także w warstwie ideowej, którą określa głęboko doznawany sceptycyzm i melancholijne doświadczenie rzeczywistości. To szary, Kafkowski świat lęku przed życiem, niezagojonych ran, bezsilności, poczucia absurdu, nicości i pustki, gdzie zabijany jest czas. Podmiot jest tu kimś nieobecnym, wyobcowanym i samotnym. On istnieje gdzieś obok, a pogrąża go głód, beznadzieja, smutek, zmęczenie. Na swojej drodze przez noc, ku śmierci, nie znajduje nawet drogowskazu. W tej rzeczywistości człowiek, dumnie zwany „koroną stworzenia”, okazuje się jedynie „korozją najlepszego ze światów”.
Kolejne, nieco dłuższe utwory przynoszą wewnętrzne, obrazowe refleksje o plastycznej formie i filozoficznych odniesieniach (Cioran, Schopenhauer, Heidegger). Oniryczna gra wyobraźni prowadzi do bezsennych rozważań (solilokwiów) pod księżycem, przybierających niekiedy postać listów do niedostępnej Sarny Szarookiej. Ta figura z prywatnej mitologii Tamary Hebes obecna jest w pięciu wierszach. Pojawiła się ona „w samym środku nadmorskiego lata / (...) Pulsująca. Rtęciowa”. W liście do niej mowa o „schorowanej historii”, „złych myślach”, „skarlałej nadziei”, natomiast „spod korzeni drzew” wieje chłód. I jak tu pisać „zupełnie poważnie... o niczym”? W końcu zaś „nadzieja okazała się żartem”, a pozostała – jak zawsze – samotność.
Klimatem tomu „Lunarnik” rządzi przede wszystkim Weltschmerz, który zostaje nazwany w jednym z wierszy „popiołem istnienia”. Podmiot „nie ma gdzie uciec, kiedy / sen śni sam siebie”, zatem „żyje poza życiem”, chce się wycofać i milczeć oraz pozostać na zawsze zapomnianym. Prześladuje go jakieś fatum i poczucie winy, a zdezintegrowany świat, na początku którego był bełkot, trafnie opisuje metafora „rozbitego lustra”. To wyjątkowo paskudny przesąd, bo oznacza murowane siedem lat nieszczęścia.
Okazuje się jednak, że są wartości, dla których warto żyć. Dwa ostatnie w tomie wiersze poświęcono rodzicom Tamary Hebes. Ich wymowa jest odmienna o sto osiemdziesiąt stopni od poprzedzających je utworów. Wiersze dedykowane ojcu i matce niosą światło i są wyrazem miłości do nich oraz wdzięczności za to, co zrobili i nadal robią dla swojego dziecka, mimo że już dawno weszło w smugę cienia.
© Marek Czuku