Kiedy tylko spadnie jakikolwiek najdrobniejszy choćby śnieg od razu w mojej głowie wybrzmiewa fraza „deptać śnieg”. Jak mantra, wciąż powtarzająca się uporczywie tupiąca małymi stópkam dwuwyrazowa dźwiękowa istotka.
Wszystko trwa aż do chwili w której w końcu go nie depnę, w której odrobinę po prostu nie podeptam go sobie.
Wtedy mi przechodzi.
Jak i dlaczego tak niewielki zdawkowy błachy teksy zapadł mi tak głęboko w umysł. Dlaczego tkwi uśpiony większość roku, by gdy tylko pojawią się pierwsze zimne płatki kołatać się w mojej biednej czaszce.
Zawsze rano kawa, zawsze ta sama droga do pracy, te same rzeczy lub czynności o tych samych godzinach. Każda zmiana burzy ale o dziwo powoduje chęć i konieczność ustanawiania nowych porządków. Choćby na jakiś czas. Ale najlepiej na wieczność.
I co roku śnieg. Zawsze ten sam śnieg...
xxx*
Deptać śnieg.
Chcę deptać śnieg.
Biały chcę deptać śnieg.
Z tobą biały chcę deptać śnieg.
Tylko z tobą biały chcę deptać śnieg.
Tylko z tobą biały chcę deptać śnieg – zawsze.
(Wojciech Wawrzyniak)
PS
Książeczka wydana była w 1986 roku. Ten wiersz musiałem czytać pewnie w 1987. Ostatnia zima stulecia to 1986/87. Boże, co ja się wtedy śniegu nadeptałem...
* „Przedpole. Almanach młodej poezji wieklopolskiej”, Poznań 1986, s. 171
© Tomasz Majzel