Mówię do was. Siedzicie w barze i nasycacie się widokiem. Góry płoną. To uciążliwe – oznajmiasz. Sięgam po butelkę, napełniam kieliszki. Opowiedz o kanale w Dublinie i błędach rodziców, co odznaczają się paskudną urodą. O północy. Lepiej nie mieszajmy się do polityki, zwłaszcza teraz, gdy płoną skrzydła. Leżę bezsennie, nasłuchuję. Rower skrzypi, deskorolki, rolki. Nad urwiskiem trzeszczą skały albo twoje kolana, kiedy wspinasz się, żeby mnie wydostać z mroku. Wraca dziecięce marzenie. Szukam słów, mogłyby być początkiem. Opowieścią pozbawioną wyboru, z balastem zardzewiałego płotu, bramą i zamkiem z piaskownicy. Nie znajduję odpowiednika bólu. Monotonny szum w uszach. Czas, żeby skleić ciało. Historię, na którą przyszła kolej wbrew liryce przyjaciół. Figi smażone na maśle. Nadawanie imion dzieciom. Od nowa.
© Małgorzata Południak