Orfeusz
Poszedłem na dno otchłani, byłem w czyśćcu
i dopiero tam cię odnalazłem.
Idąc z powrotem, nie odwróciłem się za siebie,
nie widziałem więc twoich mężczyzn i kobiet,
nie dostrzegłem sinego ciała,
na którym nie było wolnego miejsca na wbicie igły.
Nie spojrzałem ani razu za siebie,
mogliśmy wszystko zacząć od początku.
Wspinałem się miłością po twoich wargach,
jak po śnie pachnącym kwiatami czereśni.
Ile trwało moje szczęście? A twoje? A nasze?
Mgnienie skrzydeł, uderzenie piór ptaka.
Prosisz mnie dzisiaj, abym przypomniał sobie wszystko,
abym nadal szedł skalistym tunelem ku słońcu,
zostawił za sobą miasto i piekło,
a ja zamykam oczy i nie mówię nic.
Ptaki spadają z nieba jak anioły,
ziemia chętnie je przyjmuje.
Ich martwym skrzydłom brakuje pamięci.
Moje serce jest daleko,
tak daleko, jakby go wcale nie było.
Nie pragnę jeszcze raz pójść po ciebie.
Śpij, kochana, śpij moja Eurydyko,
a gdy się już nie obudzisz,
będziesz tam, gdzie pole maków
zlewa się z nieboskłonem i milczy.
Odwracam się na drugi bok,
a ty zasypiasz na zawsze.
Tę ostatnią strzykawkę zachowam na pamiątkę.
Po moim oknie spływa wreszcie ciepła kropla deszczu.
Ptaki codziennie spadają z nieba,
nie mam już wcale o to do nieba żalu.
© Dariusz Muszer

►oficjalna strona internetowa autora