nowości 2025

Maria Bigoszewska Gwiezdne zwierzęta

Tomasz Hrynacz Corto muso

Jarosław Jakubowski Żywołapka

Wojciech Juzyszyn Efemerofit

Bogusław Kierc Nie ma mowy

Andrzej Kopacki Agrygent

Zbigniew Kosiorowski Nawrót

Kazimierz Kyrcz Jr Punk Ogito na grzybach

Jakub Michał Pawłowski Agrestowe sny

Gustaw Rajmus Królestwa

Karol Samsel Autodafe 8

książki z 2024

Anna Andrusyszyn Pytania do artystów malarzy

Edward Balcerzan Domysły

Henryk Bereza Epistoły 2

Roman Ciepliński Nogami do góry

Janusz Drzewucki Chwile pewności. Teksty o prozie 3

Anna Frajlich Odrastamy od drzewa

Adrian Gleń I

Guillevic Mieszkańcy światła

Gabriel Leonard Kamiński Wrocławska Abrakadabra

Wojciech Ligęza Drugi nurt. O poetach polskiej dwudziestowiecznej emigracji

Zdzisław Lipiński Krople

Krzysztof Maciejewski Dwadzieścia jeden

Tomasz Majzel Części

Joanna Matlachowska-Pala W chmurach światła

Piotr Michałowski Urbs ex nihilo. Raport z porzuconego miasta

Anna Maria Mickiewicz Listy z Londynu

Karol Samsel Autodafe 7

Henryk Waniek Notatnik i modlitewnik drogowy III

Marek Warchoł Bezdzień

Andrzej Wojciechowski Zdychota. Wiersze wybrane

NOTES [PRAKTYKI] — niedziela, 27 kwietnia 2025

2025-05-13 11:27

Myśl Yeatsa — z eseju o teatrze japońskim — wyłowiona wczoraj w czasie korekty świetnego tekstu Michała Lachmana: „głos ludzki może być głośniejszy jedynie za cenę mniejszej zrozumiałości”. Mamy więc wybór między cichą, niesłyszalną zrozumiałością a słyszalną, wyrazistą niezrozumiałością? A więc — to niezrozumiałością wytwarzamy nasze zasady odróżnienia — nasze discernibilia? A jedyny sens pisania o „identitas discernibilium”, jedności różnorodności, to sens głośnego pisania, głośnym głosem ludzkim, w przeciwnym razie dobijamy bowiem do zaprzeczenia całego sensu tej praktyki, to, co piszemy, jakby to powiedzieć, przestaje być „discernibilne”, „dyscernibilne”: jedność różnorodności, to — powiada Yeats — jedność wielkości, znaczy jedność najmniejszej możliwej zrozumiałości... Przypominam sobie Łochów z piątku. Myślę, co stałoby się, gdybyśmy mieli zamienić się miejscami — to nie na nas spoczywałaby odpowiedzialność o dyscernibilia, ale na nich — na uniwersytetach trzeciego wieku, nastolatkach recytujących Norwida, marzących o karierze aktorskiej w akademiach. Jak rozumieliby swoje zadanie? Może lepiej niż my? W grupie uniwersytetu trzeciego wieku pierwszą nagrodę przyznaliśmy Marcie Dobrowolskiej, która recytowała „Wspomnienie wioski”. Co gdyby Marta Dobrowolska, albo Jan Szyszko, który recytował „Bliskich”, oni właśnie, nie ja — mieli pisać tysiącstronicową „Primę”? Może by byli zdolni zrobić to lepiej? Z Łochowa powróciłem samochodem Piotra Prasuły (uprzejmość, niesamowita naturalna uprzejmość Piotra), który dowiózł mnie pod sam dom na Zaciszu. Umówiliśmy się na wykład o Krystynie Krahelskiej, do wygłoszenia w Muzeum.

Dzień później warsztaty tradycyjnej wycinanki żydowskiej w Ostrołęce połączone z warsztatami literackimi, które prowadziłem w Muzeum Kultury Kurpiowskiej równolegle. Mówimy o koszerności urzędników, o soferach, zastanawiam się, czy można analogicznie mówić o koszerności pisarzy. Może jestem ostatnim koszernym pisarzem? Przynajmniej w Polsce? Hamsa, ketuba, synhattora, mizrach, szewuosl: mizrachy mają dla mnie najbardziej kontemplacyjny charakter, tylko czy słowo „kontemplacyjny” jest tu odpowiednie. Pytam zatem: Krzysztofa Brauna, Piotra Sztuczyńskiego-Kranca, nade wszystko z powodu obaw o chrystianizowanie procesu: a może współczesna wycinanka żydowska jest już rozciągnięta między ortodoksją a heterodoksją, a moje obawy świadczą tylko o mnie i jestem „naturaliter” ortodoksem — wyobrażającym sobie, że jest heterodoksem, tak jak mózg w naczyniu marzy nierzadko, że jest człowiekiem? Może jestem ortodoksją doprowadzoną do ostatecznych — rezultatów, które z zewnątrz, także dla mnie samego, mogą jawić się jako heterodoksyjne? Jestem może, już, na tym fragmencie pola, tak skrajnym czy antypodycznym, na którym heterodoksja jest już tak radykalna, że przekształca się w ortodoksję? Ażeby to zilustrować, jestem Ezechielem, ale piszę swojego Ezechiela uważnie, bo — powiedzmy, co drugi dzień budzę się jako Witkacy i byłoby dobrze, ażebym nie pomieszał impulsów, zadbał raczej o jedność procesualności, a nie o różnorodność procesualności. Dlatego zapytałem: wycinanki wykonywane były tylko przez mężczyzn, a właściwie chłopców — w hederach i jeszibotach, mam więc rozumieć, że były elementem edukacji religijnej? Następnie stawały się częścią rytuału obrzędowego, życia religijnego? Pytam jeszcze o coś trzeciego — o doświadczenie religijne Żydów tworzących wycinanki, również w duchu Jamesowskim, czy mogło ono — przypominać vita contemplativa? Tyle że jest to kategoria życia chrześcijańskiego — i tutaj zaczynają się moje wątpliwości... Sztuczyński-Kranc zdaje mi się wobec moich niuansów odpowiadać uprzejmie, ale, mimo wszystko, z nonszalancką sympatią. Potwierdza, zawód jest... kontemplacyjny, w kilku zdaniach później oświadcza jednak, że jest ateistą. Na moje pytanie, czym jest to, co uprawia: imitacją, rekonstrukcją, pastiszem czy parafrazą, mam wrażenie, że odpowiada, między słowami — że wszystkim...

Zapisuję sobie na marginesie notatek — przemyśleć powieść tak, jak przemyśla się — ohel, jak przemyśla się grobowiec cadyka z Leżajska, temat jednej z żydowskich wycinanek Sztuczyńskiego-Kranca. Czytam Mątwę... Po południu w Collegium Nobilium będę o niej dyskutował z Antonim Winchem i Wiesławem Rzońcą. Jakże cieszę się z dramatów Lachmana, z tego, że znalazł w sobie siły, by przełożyć dla „eleWatora” Yeatsa: „Cathleen, córka Houlihana” i „Zazdrość Emer” są wyjątkowe w wyrazie. Będę czytał je w drodze pociągiem do Warszawy, korektując, ciekaw jestem, co to ze mną — zrobi, bo równocześnie czytać muszę „Mątwę”, na premierę spektaklu o godzinie 16.00...

© Karol Samsel